Rzeczywistość nauczyciela, czyli jak wygląda (bez propagandy) system edukacji w Polsce.

Przez lata w mediach brylowali nauczyciele i pedagodzy mówiący ładnie i składnie o ideałach, szczytnych celach, wzajemnym zrozumieniu i współpracy z młodzieżą.

Sęk w tym, że najczęściej wypowiadali się nauczyciele z tzw. szkół „prestiżowych” oraz szkół społecznych (jedno nie wyklucza drugiego). To jednak zaledwie ułamek placówek edukacyjnych i w żaden sposób kreowany przez uczących tam nauczycieli obraz nie pokrywa się z sytuacją w większości z nich.

Trwający strajk dopuścił do głosu nauczycieli z „normalnych” szkół, jednak ich wypowiedzi zadziwiają. Skupiają się na kwestiach finansowych. Również z ust liderów nie padają żadne propozycje naprawy systemu. Wygląda na to, że jakimś cudem ze szkół zniknęły problemy wychowawcze i edukacyjne.

Tymczasem od lat dziewięćdziesiątych w środowisku nauczycieli dominującym tematem, obok oczywiście kwestii finansowych, jest dysproporcja między prawami a obowiązkami uczniów. Krążyły historie o bezsilnych, w obliczu agresji, nauczycielach, czego symbolem był nieszczęśnik z koszem nałożonym na głowę przez „wychowanka”.

Problem zniknął? A może podnoszenie tych kwestii zaburzyłoby kreowany wizerunek strajku?

W następnym artykule opiszemy, co należy zrobić, by poprawić system edukacji. Tutaj kreślimy obraz jego funkcjonowania w Polsce, wskazując fundamentalne problemy.

 

SŁOWEM WSTĘPU.

Sprawa trwającego obecnie strajku ponownie pokazuje, jak „dobra zmiana” przestawiła bieguny na polskiej scenie medialno-społeczno-politycznej.

Gdy w czasach rządów PO-PSL nauczyciele domagali się podwyżek, młotkowano ich bezlitośnie, powielając w mediach nawet najbardziej populistyczne argumenty.

Nagłaśniano wysokość zarobków prezesa ZNP Sławomira Broniarza oraz wysokość godzinowej stawki nauczycieli, należącej do najwyższych w Polsce. Zwłaszcza drugi argument uderzał poniżej pasa ale kto by się tym wówczas przejmował.

Zastanawia nas, czy fakt, iż obecnie nikt nie sięga po te argumenty dowodzi uczciwości, czy nieudolności rządowych mediów.

Od początku strajku Onet publikuje listy na temat sytuacji nauczycieli. Widać w nich wyraźny podział na popierające protest (głównie nauczyciele i ich rodziny) oraz potępiające go (sporadycznie rodzice).

Spośród nich chlubnie (ponieważ opublikowano go pod imieniem i nazwiskiem) wyróżnia się list nauczyciela z Sosnowca, który dowodzi, iż to system jest chory i żadne pieniądze tego nie zmienią.

Poniższy tekst piszemy z pozycji ludzi z zewnątrz, oparty jest on jednak o wieloletnią znajomość z nauczycielami różnych etapów edukacji.

Weryfikowaliśmy przytaczane poniżej fakty przeprowadzając, w atmosferze przedstrajkowej oraz już podczas strajku, z zaprzyjaźnionymi przedstawicielami środowiska rozmowy, pozwalające wyeliminować nieoparte na faktach narzekania.

Gotowy tekst przejrzało trzech nauczycieli dyplomowanych, po czterdziestce, przed pięćdziesiątką. Zatrudnieni w szkołach średnich, jeden nie strajkuje.

 

SYSTEM JEST CHORY?

Nauczyciel rozpoczyna pracę jako stażysta i pokonuje kolejne szczeble awansu zawodowego, aż po stopień nauczyciela dyplomowanego. Z każdym kolejnym etapem zwiększa się jego wynagrodzenie i teoretycznie jakość nauczania, gdyż wraz z dorobkiem wzrastać ma oparte na konkretnych wymaganiach doświadczenie, weryfikowane przez komisje.

Ten wprowadzony w 2000 r. system miał motywować nauczycieli do efektywnej pracy.

Jak to wyglądało w rzeczywistości?

Żaden z zaprzyjaźnionych z nami nauczycieli nie słyszał, by ktoś nie uzyskał wyższego stopnia awansu, a już na pewno nie w szkołach w których pracują.

Zdarzały się, z różnych względów, przesunięcia terminów, jednak rozmowa egzaminacyjna zawsze kończyła się sukcesem.

Przytoczony fakt dotyczy ok. dwustu nauczycieli z dwóch województw (tyle wychodzi po zsumowaniu kolegów i koleżanek z pracy naszych znajomych nauczycieli) ale zakładamy, że to grupa reprezentatywna. Wynikają z tego dwa  wnioski. Albo mamy wyłącznie doskonałych nauczycieli, skoro żadnemu z nich nie sprawiło problemu spełnienie wymagań, albo system awansu to fikcja.

Nasi rozmówcy wspominają, że gdy wprowadzano reformę, na dobrą sprawę nikt nie wiedział o co chodzi.

Dobrze przedstawia to cytat odnoszący się do całości prawotwórczej działalności następujących po sobie ministerstw edukacji: „Każdy kolejny wynalazek wypływający z ministerstwa wprowadzał chaos. Wszyscy udawali, że wiedzą o co chodzi, podczas gdy nikt chyba tak naprawdę nie wiedział. Każdy przepis musiał się zaaklimatyzować w praktycznym funkcjonowaniu szkoły i po pewnym czasie uczono się go wypełniać, na pewno w postaci papierowej, acz niekoniecznie zgodnie z intencjami autorów. Największe cyrki, bo skumulowane w jednym miejscu i czasie,  były podczas sprawdzania egzaminów gimnazjalnych i matur”.

W praktyce pierwsze lata funkcjonowania awansu zawodowego wyglądały tak, że nauczyciele zbierali ogromne teczki dokumentujące ich działalność, w czym najmniejszą rolę odgrywała faktyczna praca z uczniem.

Zaliczano szkolenie za szkoleniem, by dołączyć kolejny papierek do sterty i szukać okazji zdobycia następnego. Czy wdrażano wyniesione z kursów umiejętności nikt nie sprawdzał.

W myśl zasady, że im teczka grubsza tym lepsza, nauczyciele szkół podstawowych fotografowali np. gazetki ścienne do osiągnięć – wszak to kolejny dowód aktywności.

Jak widać system napędzał pieniądz związany z awansem opartym na papierologii. Efekty pracy nauczyciela z uczniami nie były weryfikowane.

(Upraszczamy troszkę kwestię weryfikacji, gdyż bezpośrednio powinien ją przeprowadzać opiekun stażu, a generalnie dyrekcja szkoły. Opiekunowie stażu w praktyce okazywali się lepsi i gorsi, dyrekcja zaś ma własne problemy i dość innych spraw na głowie. Skoro więc panuje spokój, po co go zaburzać.)

Nie było miejsca na kreatywne myślenie, na inspirowanie uczniów do poszukiwań, do samodzielnej pracy. Zresztą samodzielna praca, by była efektywna, wymaga jednak wsparcia nauczyciela.  Tymczasem na pochylenie się nad indywidualnymi przypadkami po prostu brakowało czasu.

Oceny można było zdobywać w drodze testów, które kreatywnemu myśleniu nie sprzyjają, pozwalają jednak szybko zapełnić rubryki w dzienniku.

„Testowość” szkolnictwa to ogólna tendencja wynikająca z modelu edukacji, opartego na weryfikacji osiągnięć przez egzaminy zewnętrzne.

Tego typu weryfikacja wiedzy ma niewątpliwie zalety, ma tez niestety wady, gdyż sprawdzane według klucza arkusze egzaminacyjne nie służą motywowaniu, w toku edukacji, do kreatywności i samodzielnego myślenia.

Interesy nauczycieli i rodziców pokrywają się tylko częściowo. Rodzice chcą, co oczywiste, by uczeń uzyskał jak najlepszy wynik, będący przepustką do dalszej edukacji. Nauczycielom zależy bardziej na pozytywnym wyniku całej klasy, mającym świadczyć o jakości ich pracy i generalnie poziomie szkoły (olimpijczycy to odrębne zagadnienie). Informacji o tym, że jakiś uczeń nie zdał, nie jest w stanie wymazać podkreślanie bardzo dobrych wyników innego.

Z tego względu nauka przedmiotu zdominowana jest często przez rozwiązywanie testów. Mając wiedzę ale nie potrafiąc odpowiednio przelać jej na papier (na egzaminach nie wszystkie zadania to a,b,c) można stracić kluczowe punkty. Najefektywniejsze są więc takie formy nauczania i weryfikowania wiedzy, by pasowały one do schematu wg którego konstruuje się klucze odpowiedzi do egzaminów zewnętrznych.

O ile w natłoku papierologii nauczyciel ma czas odpowiednie testy skonstruować (oczywiście są też gotowce).

Podczas sprawdzania egzaminów zewnętrznych, przed egzaminatorem leży sterta prac. Czego chce taki nauczyciel? Iść do domu.

Sprawdza więc prace „po kluczu” nie tracąc czasu na rozważania „co autor miał na myśli.” Sztywne trzymanie się klucza to zresztą obrona przed podważaniem przyznanej przez niego punktacji, na wypadek gdyby uczeń skorzystał z prawa wglądu do sprawdzonego egzaminu i podważał jego oceną.

Nie służy to kreatywności, jednak system ten gwarantuje uczciwość, której raczej nie sposób zapewnić w inny sposób.

Kto najskuteczniej zakłóca system edukacji? Ministerstwo Edukacji Narodowej. Przydałby się jakiś konsensus, a przynajmniej kompromis pomiędzy głównymi siłami politycznymi w Polsce, bo mało co utrudnia w takim stopniu pracę nauczyciela, jak ministerialne wynalazki. O ile oczywiście nauczyciel zamierza je realizować.

Co jakiś czas za pośrednictwem kuratorium spływają z ministerstwa kolejne pomysły, pełne szczytnych haseł i złotych intencji, które po pewnym czasie, wdrożeni już w system nauczyciele potrafili z sukcesem „realizować” tworząc potwierdzający spełnienie stawianych wymagań papier zaopatrzony we wszystkie potrzebne podpisy.

Po dyplomowaniu pełen luz. Do pełni szczęścia trzeba tylko utrzymywać dobre relacje z dyrekcją.

Nauczanie cierpi również przez „pokazywanie się”, choć to zależy od „parcia na szkło” dyrekcji. Gdy szkoła ma „błyszczeć” angażuje się uczniów w przeróżne akcje, happeningi itp. które oczywiście wymagają nadzoru nauczyciela.

Do tego dochodzą konkursy, debaty i zwykłe wyjścia do kina czy teatru.

Powyższe aktywności są jak najbardziej pożądane, problem polega na tym, że poza „aktywnościami” w rodzaju wyjścia do kina, korzyści z nich odnosi wąska grupa zaangażowanych uczniów.

W dodatku by odpowiednio się oni zaprezentowali, nauczyciel musi poświęcić im czas, ponownie kosztem reszty klasy.

Trzeba więc odbębnić materiał, zrobić test i skupić się na wybrańcach.

 

„KASA” A JAKOŚĆ NAUCZANIA ORAZ PRESTIŻ NAUCZYCIELA.

Biorąc pod uwagę powyższe, czy spełnienie żądań ekonomicznych nauczycieli wpłynie na jakość ich pracy?

Jeśli nie zmodyfikuje się systemu to zdecydowanie nie. Z drugiej jednak strony poniższa anegdotka pochodząca z końca lat 90-ych, daje do myślenia.

Nauczyciel ochrzania na lekcji ucznia i w ferworze zadaje „nieinteligentnemu”, jego zdaniem, uczniowi pytanie: „Co ty będziesz robił za 20 lat?”.

„Na pewno nie będę jeździł maluchem” pada odpowiedź nawiązująca do środka lokomocji pana profesora.

Mocne.

Tak więc choć prestiż ekonomiczny nauczyciela się wzmocni, to systemowo niczego to nie zmieni. Źli bądź przemęczeni nauczyciele nadal będą źli bądź przemęczeni.

Z pewnością radykalna podwyżka przyniesie skutek w postaci wzrostu prestiżu zawodu wśród najmniej zarabiających, gdyż większość wchodzących w skład wspomnianej grupy chciałaby osiągać nauczycielskie dochody i korzystać z przysługujących im przywilejów.

Wyższa klasa średnia nie będzie jednak pod wrażeniem nawet po spełnieniu pierwotnych, tysiączłotowych żądań.

Tak więc choć w ogólności zawód nauczyciela prestiżem się nie cieszy, to o dziwo są nauczyciele, którzy takowy prestiż, w indywidualnym ujęciu posiadają. To jednak prestiż konkretnego człowieka, nie zawodu. Nie jest on oparty na czynniku ekonomicznym, a objawia się najczęściej w momencie, gdy uczniowie będąc już na kolejnym szczeblu edukacji, nagle odkrywają, że ów nauczyciel dobrze ich do niego przygotował.

To najczęściej nauczyciele – „kosy” (jeśli mają możliwość takimi być).

Oczywiście są jeszcze nauczyciele-opowiadacze, których wspomina się za fascynujące wykłady na lekcjach. Jednak jeśli opowiadanie zdominuje inne metody edukacji, może się okazać niewystarczające do osiągnięcia zadowalających wyników podczas egzaminu.

 

SPOŁECZEŃSTWO ZAZDROŚCI, CZYLI WAKACJE I ŚWIĘTA.

Plączą się w zeznaniach różni komentatorzy i nauczyciele w zależności od intencji, jak to jest z tymi świętami i wakacjami.

Jeśli uczniowie mają wolne dni pomiędzy świętami, również nauczyciele nie maja obowiązków, chyba że dyrekcja wyznaczy dyżury kilku pechowcom.

Weekendy oczywiście są wolne.

Wakacje letnie i zimowe w większości przypadków niemal w całości są okresem wolnym od obowiązków szkolnych.

Niektórzy pracownicy muszą poświęcić czas na dokończenie/przeprowadzenie rekrutacji, czy inne czynności organizacyjne, jak inwentaryzacja itp.

Szkoła może też w okresie wolnym od zajęć dydaktycznych organizować opiekę chętnym do przyjścia do szkoły dzieciom, które nie wyjechały na wakacje. Zajmują się tym jednak wyznaczeni nauczyciele, a możliwość dogadania korzystnej dla siebie rotacji (nie dyżurują wszyscy na raz) stwarza pole manewru dla planów wakacyjnych.

Mniej więcej w połowie sierpnia odbywa się konferencja.

Generalnie większość z dwóch miesięcy wakacji jest czasem odpoczynku dla nauczyciela i z pełną odpowiedzialnością twierdzimy, że większości się ten czas należy.

Przysłowie „obyś cudze dzieci uczył” nie wzięło się znikąd.

Część nauczycieli dorabia sobie w okresie wakacyjnym jako opiekunowie koloni/obozów dziecięcych i młodzieżowych.

Wakacyjny czas wolny w najmniejszym stopniu dotyczy dyrekcji, która ma na głowie organizację nowego roku szkolnego, w tym ułożenie planów lekcji itp.

Nie ma urlopu na żądanie ale w praktyce wychodzi na to samo, gdyż uprzedzona dyrekcja (jeśli żyjemy z nią w pokoju) albo zorganizuje godziny grzecznościowe (koledzy/koleżanki mający okienko nas zastąpią), albo uczniowie sami zajmą się sobą w klasie.

Po 7 latach pracy (nowelizacja z 2017 r.) nauczycielowi przysługuje pełnopłatny, roczny urlop dla poratowania zdrowia. Wymaga on orzeczenia lekarskiego. Dominuje depresja.

 

JAK TO WYGLĄDA Z TYMI GODZINAMI PRZY TABLICY?

Im więcej płatnych godzin tym lepiej. Naturalnie w granicach rozsądku.

Oczywiście godziny lekcyjne w różny sposób obciążają nauczycieli. Wuefista nie przemęczy się na dwóch i więcej etatach. Mając zły dzień rzuci piłkę i po sprawie, podczas gdy poloniście z każdą klasą przybywa do 30 (a czasem i więcej) wypracowań do sprawdzania itp.

Jeszcze gorzej mają nauczyciele, których przedmiot to od 1 do 3 godzin w tygodniu. Przyjmijmy, że przy pełnym etacie przypadają 2 godziny na klasę. Etat to 18 godzin „przy tablicy”, czyli 9 klas. Zakładając, że każda liczy 30 uczniów, daje to 270 sprawdzianów.

Tymczasem z gołego etatu ciężko wyżyć, więc jeśli jest taka możliwość, bierze się dodatkowe godziny.

To musi się odbić albo na życiu prywatnym albo na jakości nauczania.

Czytającym powyższe nauczycielom właśnie skoczyło ciśnienie. Łatwo powiedzieć „bierze się dodatkowe godziny”. Jak wziąć jak nie ma?

By dopełnić etat, nauczyciele najczęściej nabywali uprawnienia do nauczania drugiego, a nawet trzeciego przedmiotu w drodze studiów podyplomowych.

Największą popularnością cieszyła się technologia informacyjna, wychowanie do życia w rodzinie, przysposobienie obronne, wychowanie fizyczne i wiedza o społeczeństwie. Z oczywistych względów.

W realiach niżu demograficznego rynek studiów podyplomowych kwitł i również inne przedmioty nie narzekały na brak studentów. Dlatego możecie państwo usłyszeć od skarżących się na niskie zarobki nauczycieli: „Pięć lat studiów, dwie podyplomówki itp.”.

Nieładnie dodajmy, że studia te (nauczycielskie podyplomowe) nie należały do najtrudniejszych. Przynajmniej w przypadkach o których słyszeliśmy.

Poważnym problemem jest natomiast konieczność dojazdów nauczyciela do różnych szkół. Co prawda dyrekcje często idą na rękę takim nauczycielom i kumulują te godziny w jednym dniu, niemniej nie stwarza to komfortowych warunków pracy.

Dwie tzw. godziny karciane wprowadzone przez koalicję PO-PSL w 2008 r., PiS zniosło w 2016 r. Obecnie dokonuje się na ich temat ciekawych konstrukcji „logicznych”.

Godziny te były obowiązkową pracą z uczniami, wykonywaną bez dodatkowego wynagrodzenia. Stąd obrońcy edukacyjnej polityki PO-PSL, nie uwzględniając ich przy wspominaniu o ówczesnych zarobkach nauczycieli postępują troszkę nieuczciwe. Skoro były obowiązkowe, należy je uwzględnić przy wyliczaniu faktycznej stawki za godzinę pracy z uczniem.

Im bardziej peryferyjna bądź mniej prestiżowa szkoła, tym większy problem z godzinami dydaktycznymi, zwłaszcza w obliczu niżu demograficznego.

W skutek likwidacji gimnazjów i kumulacji roczników obecnie brakuje raczej nauczycieli niż godzin, taka sytuacja jest jednak chwilowa.

Każda godzina to dodatkowy, niemały pieniądz i poza przytoczonymi poniżej wyjątkami wszystkim nauczycielom zależy by mieć ich jak najwięcej.

Wyjątki to nauczyciele „Judymy”, wypełniający kryterium Marszałka Karczewskiego pracy dla idei.

Takim nauczycielom zależy by jak najlepiej przygotować uczniów do egzaminów i zdają sobie sprawę, że obciążeni zbyt wielką ilością godzin  nie będą w stanie tego uczynić.

Wiąże się to ze sprawdzaniem ogromnej ilości prac pisemnych, które należy z uczniami omówić. Oprócz realizacji programu nauczania, pochylają się oni nad indywidualnymi potrzebami uczniów, starając się podciągnąć najsłabszych.

Do tej grupy często należą też nauczyciele, którym nie udało się z jakichś powodów zostać na uczelni. Mają szersze aspiracje naukowe, prowadzą równolegle do pracy w szkole przewody doktorskie, co również wymaga czasu.

To ludzie, którzy studiowali nie na zasadzie „mgr byle jaki byle był”, tylko z autentycznej pasji.

Druga grupa której nie zależy na godzinach, a najchętniej zadowala ich pół etatu, to nauczyciele których większość dochodów pochodzi spoza szkoły.

Swego czasu grupa ta zdominowana była przez anglistów. Pół etatu w szkole gwarantowało im składki i świadczenia, dzięki czemu byli poszukiwani przez prywatne szkoły językowe, oszczędzające w ten sposób na daninach państwowych.

Trzeci przypadek to panie, których mężowie nieźle zarabiają, więc mają komfort zadowolenia się „gołym” etatem. Dzięki temu składki są płacone regularnie, poszerza się grono znajomych i ma się wystarczająco czasu dla własnych dzieci. Słowem – jest miło.

I to by było na tyle. Reszta nauczycieli bynajmniej nie protestuje gdy otrzymuje dodatkowe godziny, zwłaszcza indywidualne (praca z posiadającym odpowiednie zaświadczenie dzieckiem w szkole lub domu). To wszak tylko jeden test do sprawdzenia, nie 30, a wynagrodzenie się należy.

Jeszcze raz wspomnijmy, iż choć większość nauczycieli z chęcią przyjmie dodatkowe godziny, to nie zawsze jest to możliwe w obliczu braku uczniów. W takiej sytuacji, zwłaszcza gdy brakuje godzin lekcyjnych nawet do etatu, podratować może dyrektor, dodając godziny ze specjalnej bonusowej puli.

 

CZY WARTO BYĆ NAUCZYCIELEM?

Cóż… to zależy.

Warto, w przypadkach opisanych w poprzednim punkcie, gdy główne dochody płyną spoza szkoły, gdy nauczyciel/ka realizuje się naukowo przy braku presji finansowej, bądź gdy nauczycielka jest „dobrze wydana”.

Na pewno same korzyści ma praca dla kobiety na wczesnym etapie edukacji, najlepiej w klasach 1-3. Dlaczego?

Poza ekstremalnymi przypadkami dzieci nie stwarzają wówczas kłopotów wychowawczych. Weryfikacja postępów w nauce zdecydowanie nie przemęcza, a bonusem jest posiadanie własnego dziecka pod kontrolą, ponieważ z reguły matki pracujące w szkole posyłają swoje dzieci do tej samej placówki.

Można brać nadgodzin ile się da, gdyż nie wymagają one nadmiernego „wysiłku”.

Przerwy świąteczne i wakacyjne to praktycznie bezstresowy bonus do wymienionych powyżej.

Obowiązki rosną wraz kolejnymi etapami edukacji i egzaminami zewnętrznymi. Ich wyniki stanowią bowiem weryfikację jakości pracy nauczyciela i łatwo można na ich podstawie wyciągać wnioski (niestety często pochopne, o czym piszemy w rozdziale o rankingu szkół) co do jego pedagogicznych umiejętności.

Każdej szkole (czyt. dyrekcji) zależy na reklamie w stylu: 100% zdało egzaminy, iluś finalistów olimpiad itp. To po prostu reklama, co przekłada się na liczbę kandydatów.

Nauczyciel skupia się więc na zdających jego przedmiot, czasem wręcz zniechęca planujących zdawać z jego dziedziny, gdy nie jest pewien sukcesu i chce uniknąć ewentualnych pretensji. Podobno zdarzają się szantaże w stylu: jeśli będziesz chciał zdawać (mój przedmiot) to nie przepuszczę cię do następnej klasy. Cóż… jest to jakieś rozwiązanie problemu i męczyć się będzie frajer z miękkim sercem, którego przedmiot uczeń wybierze zamiast pierwotnie planowanego.

W powyższym aspekcie najmniejszy problem mają nauczyciele, których przedmiot rzadko jest wybierany np. do matury, w przeciwieństwie do nauczycieli przedmiotów obowiązkowych.

By zapewnić 100% zdawalności muszą oni albo robić darmowe korepetycje z „ciężkimi” przypadkami, albo się ich zawczasu pozbyć (o tym że to niełatwe piszemy w rozdziale o problemowym uczniu).

Do tego dochodzą inne aktywności zlecane przez dyrekcję. W rezultacie większość nauczycieli pracuje grubo powyżej 40 godzin tygodniowo.

Studia w nikłym stopniu przygotowują do rzeczywistej pracy i w tej sytuacji bardzo dużo zależy od opiekuna stażu, który powinien świeżo upieczonego magistra wdrożyć w tajniki prowadzenia zajęć.

Pieniądze, jak wiadomo, wielkie nie są, a poczucie misji kiedyś się w końcu wyczerpie.

Nie bez powodu nauczyciele to grupa zawodowa o jednym z najwyższych wskaźników depresji.

Na pewno bycie nauczycielem stwarza okazję do wskoczenia w świat polityki. Od trzydziestu lat polska scena polityczna pełna jest byłych nauczycieli, zwłaszcza historyków, co różnie jest oceniane.

 

RANKING SZKÓŁ TO ŚCIEMA.

Pomijamy kwestię rejonizacji, gdyż dla chcącego rodzica nie ma problemu w ulokowaniu dziecka w szkole poza swoim rejonem.

Tak więc zacznijmy od tego, że szkoła szkole nierówna, a im wyższy etap edukacji, tym jest to w aspekcie edukacyjnym dziecka bardziej istotne (z punktu widzenia rodzica).

Z tego powodu rodzice starają się umieścić dziecko w szkole, która ich zdaniem jest w stanie najlepiej przygotować je do egzaminów i planowanych studiów.

Najmniejsze znaczenie miało to w przypadku szkoły podstawowej, gdzie wygoda z uczęszczania dziecka do pobliskiej szkoły wygrywa z aspiracjami, ale już na etapie gimnazjum i szkoły średniej sprawa przyjmuje odmienny bieg.

Na finiszu gimnazjum odbywał się egzamin, który decydował (punkty za oceny) o przyjęciu lub nie do wybranej szkoły średniej.

Szkoła średnia to, wiadomo, matura i przepustka na studia, warto więc umieścić dziecko w tej „najlepszej”.

Co decyduje o tym która szkoła jest „najlepsza”? Ranking opiera się na liczbie finalistów olimpiad oraz wynikach egzaminów zewnętrznych np. matur w przypadku liceum.

Powyższe czyni tego typu rankingi nie tyle bezużytecznymi co skrajnie niesprawiedliwymi.

Szkoła posiadająca renomę przyciąga najlepszych absolwentów niższego etapu edukacji. Daje to możliwość selekcji „na wejściu”.

Czy się to podoba komuś czy nie, często z dobrymi wynikami łączy się status majątkowy rodziny, gdyż po wprowadzeniu egzaminów końcowych w szkole podstawowej i gimnazjum, korepetycje na tych etapach edukacji stały się powszechne.

Przy czym korepetycji tych nie bierze się, w odróżnieniu od zamierzchłych czasów, w celu podciągnięcia ucznia do poziomu reszty klasy, tylko w celu maksymalizacji wyników, osiągnięcia przewagi w wyścigu szczurów.

Najlepsze wyniki pozwalają dostać się do upragnionej szkoły.

Upragnioną jest najczęściej ta, która ma zapewnić nam świetlaną przyszłość, więc przy podejmowaniu decyzji sięgamy po rankingi.

W ten sposób, już „na starcie”, wysokie w rankingach szkoły mają „najlepszą” młodzież. Nie dziwi więc, że i „na wyjściu” wyniki są ponadprzeciętne.

Może więc liczba finalistów olimpiad o czymś świadczy?

Nawet naprawdę wybitne jednostki, by zostać laureatami olimpiad, wymagają ogromnej pracy również nauczyciela. Wiedza potrzebna do dostania się do wyższego etapu olimpiady znacznie wykracza poza materiał realizowany na danym poziomie edukacji. Poza tym trzeba wiedzieć jak się zaprezentować, czyli po prostu opanować techniczną stronę olimpiady.

Z tego powodu nauczyciel musi znaleźć czas, by indywidualnie prowadzić ucznia.

Nikt mu za te dodatkowe godziny nie płaci, więc najlepszym sposobem jest od reszty klasy wymagać, a rozwijać potencjalnego olimpijczyka.

Co na to reszta klasy?

Nic. Przynajmniej w tzw. „lepszych” szkołach.

Prestiżowym liceum nie grozi niedobór uczniów (to kluczowy aspekt w funkcjonowaniu szkoły, o czym poniżej).

Poza tym na jakiej podstawie uczniowie mieliby narzekać? Uczęszczają do „elitarnej” szkoły, o której opinia nie bierze się z niczego. Trzeba się dostosować.

Nauczyciel zadaje i wymaga, a uczniowie często muszą sobie radzić sami.

I radzą.

Jak?

Tu właśnie wchodzi czynnik ekonomiczny, gdyż potrzebna wiedza i umiejętności uzupełniane są w drodze korepetycji, a to, jak wiadomo, kosztuje.

Satysfakcja z przynależności do elitarnej szkoły ucina w zalążku rodzące się wątpliwości.

Uczeń, po równoległej ścieżce edukacyjnej w postaci korepetycji, nie ma problemu ze spełnieniem wymagań stawianych przez nauczyciela, a finalnie osiąga dobre wyniki na egzaminach, co w obecnym systemie jest głównym celem procesu edukacji.

Nauczyciel zaś po ciężkiej pracy z finalistą olimpiady spija śmietankę za całokształt pracy.

Ta maszynka napędza się sama.

Schodek niżej znajdują się szkoły mniej prestiżowe, do których, obok rzeczywiście chcących się do nich z różnych powodów (tradycja rodzinna, znajomi) uczęszczać, trafiają uczniowie którym wyniki nie pozwoliły dostać się do elitarnych szkół.

Trzeba im poświęcić więcej czasu by dobrze zdali maturę, co siłą rzeczy utrudnia osiągnięcie sukcesów w olimpiadach.

I tutaj korepetycje maja się dobrze.

Szkoły te z reguły cechuje dogodna lokalizacja w dobrze skomunikowanych centrach miast.

Wreszcie szkoły peryferyjne, które poza rodzinną tradycją oraz ewentualnie korzystnym miejscem zamieszkania  mało kto wybiera jako szkołę pierwszego wyboru.

Próg wejścia jest w nich niższy niż w wyżej wymienionych szkołach, a braków w edukacji często nie sposób nadrobić do końcowych egzaminów.

Przyjmowane do takich szkół dzieciaki są często z biedniejszych rodzin, gdzie korepetycje nie stanowią priorytetu, bo nie mogą.

Nauczyciel musi poświęcić takim uczniom cały dostępny czas, a na finalistę olimpiady może liczyć tylko jeśli trafi na geniusza.

Niemal na pewno ta genialność nie wystarczy na wejście do ścisłej czołówki gdyż, niestety szanowni państwo, wrodzoną naszemu gatunkowi jest skłonność do tworzenia grup wzajemnej adoracji.

Jak widać z powyższego, by ranking szkół miał jakikolwiek sens, należałoby uwzględnić poziom uczniów na wejściu i wyjściu. Zdanie na przyzwoitym poziomie matury przez uczniów ze słabymi wynikami „na wejściu” lepiej świadczy o szkole, niż gdy bardzo dobrzy uczniowie „na wejściu”, osiągną równie dobre wyniki podczas egzaminu końcowego.

Również olimpiady, jak wskazaliśmy powyżej, nie są wyznacznikiem jakości nauczania w szkole. Po prostu na „prestiżowe” szkoły, jako pierwszego wyboru, decyduje się większość potencjalnych olimpijczyków. Ile by nauczyciel pracy nie włożył, (a im mniej „prestiżowa” szkoła tym mniej czasu), jeśli uczeń nie jest wybitny, finalistą olimpiady nie zostanie.

 

PRACA z tzw. PROBLEMOWYM UCZNIEM.

Anegdotka.

Anglistka zaraz po studiach, pełna optymizmu i chęci do pracy podjęła pracę w szkole zawodowej.

Pierwsza lekcja, „Good morning” i sprawdzanie obecności.

W trakcie sprawdzania jeden z uczniów podnosi rękę.

„Słucham?” – pyta nauczycielka.

„Zrobi mi pani l…” odpowiada uczeń.

Optymizm wyparował.

Jak wyglądało nauczanie w szkole w PRL?

Na wstępie zaznaczamy, że absolutnie nie popieramy bicia jako metody edukacyjnej ale pewnych faktów pominąć nie sposób.

Poniższy opis dotyczy szkół w których uczniowie pochodzili z rodzin zarówno inteligenckich jak i robotniczych bądź chłopskich (czyli większość).

Obojętne na którym etapie edukacji i w jakim rodzaju placówki, gdy nauczyciel pozbył się już ideałów i wdrożył w system, proces edukacji wyglądał mniej więcej tak samo (oczywiście upraszczamy i generalizujemy).

Niezależnie od tego, czy nauczyciel był świetny i potrafił autentycznie zainteresować uczniów, czy „odbębniał” lekcję czekając na dzwonek, jeśli któryś uczeń przeszkadzał w prowadzeniu lekcji, mógł zostać:

  1. a) uderzony bądź wytargany za uszy, a znamy jeden przypadek, gdy w klasie 1-3 (dokładnie relacjonujący nie pamiętał) nauczycielka zbiła ucznia na goły tyłek przy całej klasie (lata 80-r, rodzice dziecka może się nawet o tym nie dowiedzieli, w każdym razie reakcji z ich strony nie było),
  2. b) zwyzywany w sposób mniej lub bardziej niewybredny,
  3. c) postawiony przed dyrektorem, który korzystał z powyższych, bądź/i angażował w sprawę rodziców, którzy, co zaskoczy nie pamiętających czasów PRL, z rzadka bronili dziecka.

Nauczyciel  miał „przechlapane” tylko jeśli maltretowanym dzieciakiem okazywał się syn sekretarza lokalnego komitetu partyjnego albo lokalnego, znaczącego zakładu pracy, np. dyrektora kopalni.

Efekty powyższego postępowania były dwa.

Maltretowane dziecko mogło nabawić się traumy, ale kto chciał się uczyć ten mógł w spokoju zdobywać wiedzę.

Po szkole podstawowej „kujoni” szli do liceów, średniacy do techników, a reszta do szkół zawodowych, gdzie z racji na „selekcję” dyscyplinowanie przybierało mniej lub bardziej drastyczne formy.

Co ciekawe, jak pokazała przyszłość, uczniowie zawodówek często najlepiej na tym wyszli.

Jako pracujący fizycznie w przemyśle ciężkim byli oczkiem w głowie władzy ludowej i oprócz szeregu innych przywilejów w pierwszej kolejności dostawali np. nowo budowane mieszkania.

Wróćmy jednak do szkoły.

Jak wspomnieliśmy, chcący się uczyć mogli w spokoju to robić dzięki opresyjnemu systemowi edukacji. Zgoda, że programy nauczania były przeładowane wiedzą, ale właśnie dlatego dzieciaki autentycznie pragnące wiedzy mogły zaspokoić tą potrzebę i rozwijać ją w późniejszych czasach mając szeroką wiedzę nie tylko z dziedziny którą realizowali zawodowo.

Proszę zwrócić uwagę, że często dzieci emigrantów, którzy wyjechali na Zachód, po opanowaniu języka nie miały najmniejszego problemu z nauką, przeskakując często klasy do góry.

Po prostu polski system nauczania narzucał o wiele wyższy poziom niż na Zachodzie.

W lata 90-e wkroczyliśmy pełni ideałów i szczytnych haseł.

Różne mądre głowy zaczęły reformować oświatę poszerzając „prawa” ucznia, o obowiązkach nie wspominając, bo świat miał być piękny i w ogóle idealny.

Skończyło się maltretowanie, to prawda, gdyż dzięki wolnym mediom taki nauczyciel był natychmiast piętnowany ale wajcha została przegięta w drugą stronę doprowadzając do obecnego stanu.

Poziom nauczania spadł i wiele z zagadnień omawianych na danym etapie nauczania, przeniesiono poziom wyżej.

Oczywiście problemu z uczniami „problemowymi” nie maja tzw. „prestiżowe” szkoły, a nawet te znajdujące się schodek niżej. One po prostu takich nie przyjmują, bądź gdy sito okaże się nieszczelne, pozbywają się ich, mając uczniów pod dostatkiem.

Problem dotyczy szkół tzw. drugiego i dalszego wyboru, gdzie trafiają właśnie „problemowe” przypadki, a problem poszerza się gdy następuje niż demograficzny (o tym w innej części).

Anegdotka.

Szkoła średnia, „nieprestiżowa”.

Starszy postawny nauczyciel, z belferską karta jeszcze z PRL i przywiązany do stosowanych wówczas metod siłowych jest uwielbiany przez uczniów. Świetnie opowiada podczas lekcji. Uczniowie są autentycznie zafascynowani przedmiotem i sami poszerzają swoją wiedzę.

Absolwenci przez lata z sentymentem wspominają lekcje.

Na zajęciach jest dialog, jest samodzielne i kreatywne myślenie. Ideał? Nie bardzo.

Nauczyciel ma pewien sekret.

Nie sprawdza obecności. Uzupełnia wpisy w dzienniku następnego dnia, gdy wiadomo że nic się nie stało.

Gdybyśmy zajrzeli podczas lekcji do klasy w której prowadzi zajęcia ujrzelibyśmy ok. 20 uczniów, podczas gdy klasa liczy ok. 30.

Pełna frekwencja jest jedynie podczas testów, które krążą od lat pomiędzy starszymi i młodszymi rocznikami.

O co w tym wszystkim chodzi?

Niezainteresowani lekcją uczniowie zorientowawszy się, że nauczyciel „nie wymaga” obecności na lekcjach zaszywają się w zakamarkach szkoły „dotleniając się”, przepisując zadania itp.

W ten sposób nauczyciel ma w klasie wyłącznie uczniów, którzy są zainteresowani jego lekcjami.

W takim gronie nauka to czysta przyjemność. Nikt nie bawi się telefonem, nikt nie gra w statki, nie zasypia itp. Ich na tą lekcję przyciągnęło autentyczne zainteresowanie.

Sęk w tym, że skoro w dzienniku nie zaznaczono nieobecności ucznia, teoretycznie jest on obecny na lekcji i nauczyciel za niego odpowiada. Gdyby coś się mu stało poza klasą, odpowiedzialność spada na nauczyciela. Ponieważ jednak podczas lekcji nie zaznaczył on nieobecności w dzienniku, w razie wpadki, bez kreślenia może uzupełnić wpis.

Z ocenami nie ma problemu, gdyż uczniowie wiedzą od starszych roczników, że obecność podczas testów załatwi sprawę.

Przez lata taka metoda okazywała się skuteczna.

Nauczycielowi zdarzyło się co jakiś czas, bezkarnie, już w realiach III RP, używać argumentów siłowych, choć miało to miejsce podczas przerw, gdy nie spodobało mu się zachowanie któregoś ucznia.

Pewnego dnia coś poszło nie tak.

Relacjonujący nam tą historię nie wie czy był to dzień testów i w klasie był komplet uczniów, czy też któryś z „niegrzecznych” uczniów dla odmiany postanowił odwiedzić klasę. Efekt był taki, że padł cios, a uczeń poinformował o tym rodziców.

Dyrekcja natychmiast przystąpił do łagodzenia sprawy. Nauczyciel w trybie natychmiastowym udał się na urlop dla poratowania zdrowia, a następnie na emeryturę.

Rodzice dali się ułagodzić i sprawa nie wypłynęła poza mury szkoły.

Mamy nadzieję, że rozumiecie Państwo gdzie leży problem. Nauczyciel niewątpliwie postępował niewłaściwie ale dokonał wyboru.

Dzięki nietrzymaniu się przepisów wypuszczał ze szkoły co roku myślących i ceniących naukę uczniów, kosztem oczywiście wagarowiczów.

Gdyby trzymał się przepisów, musiałby uśrednić. Odbyłoby się to kosztem chcących zdobywać wiedzę, a także zdrowia jego samego.

Brutalna prawda jest taka, że nie każdy uczeń nadaje się do każdej szkoły.

Po prostu.

Każdy powinien mieć szansę jedną i drugą ale gdzieś musi być granica i nie może się to odbywać kosztem innych uczniów.

I tu dochodzimy ponownie do kwestii finansowych, których „prestiżowe” szkoły nie odczuwają, w odróżnieniu od pozostałych.

Pieniądz idzie bowiem za uczniem.

Powszechna jest już świadomość ile zła wyrządziło to w przypadku studiów wyższych, produkujących tysiące magistrów o poziomie intelektualnym maturzystów sprzed trzydziestu lat. Nie chodzi tu tylko o studia prywatne, opłacane z kieszeni studenta ale i publiczne, gdyż pieniądz państwowy na uczelnię szedł za studentem.

Doktoranci i profesorowie mieli dzięki temu godziny dydaktyczne, a uczelnie mogły się szczycić otwieranymi kierunkami i kolejnymi rocznikami specjalistów z dziedziny np. marketingu i zarządzania.

Dokładnie to samo ma miejsce w przypadku szkół średnich.

Na wybrzydzanie i selekcję kandydatów mogą sobie pozwolić jedynie „najlepsze” szkoły. Wraz z peryferyjnością i niższym prestiżem spada jakość naboru, osiągając czasem poziom łapanki.

Dzięki temu szkoła może funkcjonować, wszak bez uczniów jaki ma sens jej istnienie.

Nauczyciele z kolei mają pracę.

Problemem jest jej jakość.

Sposobem na godziny dla nauczycieli przedmiotów ścisłych i językowych jest podział na grupy.

Ma to uzasadnienie, gdyż na chemii czy fizyce przeprowadza się doświadczenia, a podczas nauki języków doskonaleniu sztuki konwersacji sprzyja ograniczone grono uczestników.

Co prawda doskonaleniu każdej sztuki sprzyja ograniczone grono uczestników ale nie można mieć wszystkiego. Z tego powodu, reszta nauczycieli miewa na lekcji klasę w komplecie.

Tak więc siedzi w klasie dwudziestu kilku uczniów. Ogromna większość nie stwarza problemów, nawet jeśli niespecjalnie ich przedmiot interesuje. Zdarzają się jednak jednostki, które „rozwalają system”.

Nie chodzi tu o tak ekstremalne zdarzenia, jak obiegające co jakiś czas media przypadki słownego czy wręcz fizycznego znęcania się nad nauczycielem (ciekawe że od trzech lat ani jednego takiego głośnego, medialnego przypadku nie było).

Piszemy tu o uczniach którzy albo z wyboru, albo z innych powodów (nie wiemy jak poprawnie politycznie rozwinąć tą myśl) nie chcą się uczyć.

Prawdopodobnie pomogłaby indywidualna praca z takim uczniem ale to wymagałoby zaangażowania rodziców takiego ucznia i przede wszystkim niego samego.

Jeśli nie wykazuje on takiego zainteresowania to funkcjonuje on w klasie towarzysko, łapiąc kolejne jedynki i specjalnie się tym nie przejmując.

Skrajne przypadki w tej grupie to osoby łamiące standardy zachowania, uniemożliwiające swoimi „wyskokami” prowadzenie lekcji.

Oczywiście za owe „wyskoki” nie można dać oceny niedostatecznej ale to nie problem, gdyż można taką osobę odpytać na poczekaniu.

Co jednak w przypadku, gdy nie przyniesie to skutku?

W interesie innych uczniów jest, by osoba taka opuściła klasę, umożliwiając normalną edukację.

Brutalnie rzecz ujmując. Skoro taka osoba nie chce się uczyć w szkole z wieloma przedmiotami o rozbudowanym programie nauczania, niech dla dobra innych przeniesie się do szkoły z okrojonym programem, która zapewni mu konkretny zawód.

Tu wchodzimy na temat kumulacji „patologii” (skłonności do zachowań naruszających normy społeczne – tak brzmi to poprawnie politycznie) w szkołach zawodowych, ale tam po prostu nauczyciele hartują się w boju i albo odnoszą zwycięstwo albo poddają tyły po pierwszych starciach. Najgorsze co można zrobić w takiej szkole, w zasadzie w każdej ale w tej zwłaszcza, to zacząć pierwszą lekcję z uśmiechem i starać się być kumplem. To gwarancja porażki, którą często ponoszą świeży absolwenci kierunków z uprawnieniami pedagogicznymi.

(Ktoś jeszcze pamięta o młodej anglistce jakoś z początku lat dwutysięcznych, która przypalała trawkę z uczniami na imprezkach, co oczywiście uczynni uczniowie nie omieszkali uwiecznić).

Wróćmy do klas z „nieprzystosowanymi” jednostkami.

Logika nakazywałaby nie dać im promocji do następnej klasy, a jeśli sytuacja się powtórzy sugerować zmianę placówki na mniej obciążoną „abstrakcyjnymi” przedmiotami.

I tu napotykamy problem. Problem marginalny ale dobrze pokazujący pewną patologię systemu, która utrudnia funkcjonowanie szkół w miejscach, gdzie ich rola mogła by być szczególnie korzystna dla społeczeństwa, tj. na peryferiach.

Dzieciaki i młodzież z tamtejszych środowisk nie mają tak korzystnych warunków rozwoju jak ich rówieśnicy. Nie chodzi przy tym o miejsce zamieszkania, wszak kto może buduje się poza blokowiskami, a raczej o potencjał kulturowy rodzin z biedniejszych dzielnic (zrezygnowaliśmy tu ze słowa „potencjał intelektualny” bo to byłoby krzywdzące i nieprawdziwe zwłaszcza w kontekście licznych ćwierćinteligentów szczycących się w dzisiejszych czasach tytułami naukowymi) .

Załóżmy więc, że mamy w klasie „rozbijacza”, po wielu „ostatnich” szansach.

Dla dobra klasy oświadczamy w pokoju nauczycielskim, że trzeba coś z nim zrobić (czyt. oblać).

W tym momencie napotykamy zatroskane spojrzenia kilku kolegów/koleżanek z pracy.

Otóż podział na grupy jest możliwy tylko w przypadku, gdy klasa liczy określoną liczbę uczniów. Jeśli uczniów będzie zbyt mało, to nie będzie możliwa praca w grupach.

Tym samym niektórzy koledzy/koleżanki mogą nie mieć wystarczającej liczby godzin do utrzymania pracy.

Wniosek. Kierując się dobrem klasy i „pozbywając” się problematycznego ucznia pozbawiam środków do życia kolegów/koleżanki z pokoju nauczycielskiego.

Dyrekcja ma jeszcze silniejszą motywację, wprost proporcjonalną do wielkości wynagrodzenia, oczywiście przewyższającego dochody zwykłych „belfrów”. Jeśli będzie zbyt mało uczniów w szkole, może ona ulec likwidacji i to dopiero będzie dla kierownictwa szkoły problem, gdy trzeba będzie, już jako zwykły nauczyciel, pukać o godziny do kolegów dyrektorów.

Z tego względu dyrekcja często nie przepada za nauczycielami „kosami”, którzy redukują liczbę uczniów, choć po latach dzięki wymagającej postawie cieszą się oni wdzięcznością absolwentów.

Jednak konsekwencją zostawienia takiego ucznia jest albo niemożność prowadzenia lekcji (przeszkadza) albo uzasadnione pretensje średnich uczniów, dlaczego mając lepsze oceny niż „rodzynek” ich końcowa nota jest taka sama lub niewiele większa.

Jeśli o sprawiedliwość zaczną dobijać się rodzice to może zacząć być ciekawie.

Dobijanie takie nie zdarza się zbyt często, gdyż rodzice z biedniejszych dzielnic z jakiegoś powodu mają większy szacunek dla nauczycieli, niż ich dobrze sytuowani odpowiednicy.

Proszę tylko nie wyciągać z powyższego rozdziału wniosku, że nauczycieli jest za dużo. Nie tu leży problem, o czym napiszemy w następnym artykule.

 

DYREKCJA.

Pan/i i władca/czyni w szkole.

Najważniejszą osobą w szkole jest dyrektor/ka, który/a, jeśli się dobrze umocuje w systemie, ma zapewnioną wieloletnią posadę.

Umocowanie polega na dobrych kontaktach z urzędem miejskim (nadzór finansowy, a więc i środki dla szkoły) oraz kuratorium (nadzór pedagogiczny).

Szkoła to jego/jej królestwo. Dobiera nauczycieli i dysponuje środkami nagradzania podwładnych.

W sytuacji gdy nie zmiecie jego/jej jakaś afera obyczajowa, a posiada dobre kontakty we wspomnianych instytucjach, jest praktycznie nieusuwalny.

Oczywiście odbywają się konkursy na to stanowisko ale… jest jak wszędzie.

Dyrektor/ka może przyznawać różne dodatki, jednak najważniejsza jego/jej broń to prawo przyznawania godzin lekcyjnych, czyli pośrednio określania wysokości zarobku nauczyciela.

Jeśli ktoś przeszkadza w realizacji dyrektorskiej wizji szkoły, można ograniczyć mu liczbę godzin.

W sprzyjających lub niesprzyjających warunkach (zależy to od punktu siedzenia) godzin może być mniej niż etat, na co nauczyciel musi wyrazić pisemną zgodę.

Jej brak jest równoznaczny odejściu z pracy.

Dyrektor/ka dyrektorowi/ce nierówny. Jak to w życiu, są ludzie „ludzcy” aż za bardzo, przez co pozwalają sobie wchodzić na głowę, ale są i „tyrani” wykorzystujący posiadana władzę.

Dyrektor/ka dobrze umocowany/a w kuratorium jest praktycznie teflonowy/a i skargi pisane przez rodziców, nieważne czy zasadne czy nie, nawet w najbardziej radykalnych przypadkach kończą się co najwyżej ułożeniem programu naprawczego.

Oczywiście wyjątkiem są sprawy obyczajowe nagłośnione w mediach.

 

EGZAMINY ZEWNĘTRZNE.

To kwintesencja chaosu panującego w edukacji.

Hierarchicznie mamy CKE (Centralna Komisja Egzaminacyjna), następnie OKE (Okręgowa KE) i w końcu zespoły sprawdzające.

Siedzą razem przeszkoleni wcześniej egzaminatorzy i podziwiają twórczość uczniów.

Bywa ona bardzo kreatywna.

Sprawdzanie następuje wg klucza ale co jakiś czas się zdarza, że nie uwzględnia on wszystkich prawidłowych odpowiedzi, podczas gdy uczeń na takową wpadł. Może też pytanie być błędnie sformułowane albo np. ściśle rzecz ujmując nie ma na nie prawidłowej odpowiedzi.

Generalnie w arkuszach egzaminacyjnych może się zdarzyć wszystko, z błędami językowymi włącznie.

I wszystko się zdarza.

W takich przypadkach szefostwo zespołu dzwoni/mailuje do OKE, OKE do CKE, CKE do OKE, a te z kolei do szefostwa zespołów.

Co można zrobić, gdy pytanie zostało błędnie sformułowane? Wg relacji nauczyciela/egzaminatora, przyznaje się punkty za każdą odpowiedź. Czy gdyby uczeń napisał w polu odpowiedzi „pupa” też? Nasz rozmówca nie potrafił na to finezyjne pytanie odpowiedzieć.

 

POPARCIE PiSu WŚRÓD NAUCZYCIELI.

Wielu publicystów i polityków podkreśla, iż PiS nie ma interesu w spełnieniu żądań nauczycieli, gdyż nie są oni częścią jego elektoratu.

Wydaje się, iż jest w tym sporo racji.

Już sama dysproporcja pomiędzy liczebnością członków ZNP i Solidarności jest tu jakimś miernikiem.

Antypatia wydaje się sięgać zadziwiająco głęboko, na poziom wręcz emocjonalny.

Dwie anegdotki.

Przed ostatnimi wyborami nauczyciel PiSowiec pyta koleżankę nauczycielkę, czy gdyby PiS zniósł gimnazja (a nauczycielka ta wielokrotnie na gimnazja narzekała) to głosowałaby na tą partię. Po chwili namysłu padła odpowiedź: „Nie”.

Drugi przypadek.

W okresie poprzednich rządów swojej ekipy, PiS przeprowadził reformę pozwalającą nabyć prawo własności do spółdzielczych mieszkań za niewielką kwotę. Własność, przypomnijmy, to fundament wolności.

Znajomy nauczyciel relacjonuje, jak w pokoju nauczycielskim, jego młody kolega, ojciec od kilku miesięcy, z przejęciem opowiadał, iż nigdy w życiu nie myślał, że będzie go kiedykolwiek stać na posiadanie mieszkania na własność.

Niedługo potem ów młody nauczyciel założył w szkole oddział ZNP i choć ów związek domagał się w kolejnych latach podwyżek od rządu D.Tuska, to świeżo upieczony szef oddziału związku, wzorem mediów, nie omieszkał przy byle okazji „dowalić pisiurom”. Dowala po dziś dzień, a intensywność ataków zwiększała się chyba wraz z narodzinami jego kolejnych potomków (Ciekawe czy bierze 500+?).

Na koniec przytoczmy jeszcze zdziwienie nauczyciela, który z przerażeniem odkrył, że wielu jego kolegów i koleżanek z pracy, poparło swego czasu w wyborach parlamentarnych partię J.Palikota.

 

 

Kilka i luźnych uwag:

  1. Pamięć ludzka krótka i zawodna jest, ale warto przypomnieć, że chyba każdy kolejny Minister Edukacji określany był „najgorszym”. Nam szczególnie utkwiła w pamięci akcja „rzucania jajami pod wiatr” od nazwiska Pana prof. Jerzego Wiatra.

2. Dwie dziedziny życia społecznego nigdy nie będą funkcjonowały na zasadzie konsensusu politycznego. Służba zdrowia i edukacja. Na służbę zdrowia po prostu nigdy nie będzie wystarczająco dużo pieniędzy, co pozwala atakować każdej opozycji każdą władzę. Edukacja zaś to po prostu dogodne pole do ataków. Zawsze znajdą się niezadowoleni i chcący więcej zarabiać, tym bardziej, że nie ma szans by zarobki nauczycieli zrównały się z tymi płaconymi specjalistom w sektorze prywatnym. Można dowolnie wymyślać projekty reform i obiecywać jak to będzie fajnie po ich wprowadzeniu. Przyjdzie nowa ekipa, role się odwrócą.

Oczywiście w czasach kryzysu państwowe posady, pełne różnych świadczeń i gwarancji zyskują dodatkowy urok.

3. Jak to jest, że na czele związku zawodowego, reprezentującego tak bardzo kobiecą „branżę” stoi trzech facetów?

4. Niektórzy reprezentacji trwającego obecnie strajku informują, że młodzi, zaraz po studiach, nie garną się do zawodu. Jako poparcie tej tezy podają średnią wieku obecnie pracujących nauczycieli.

Tak się tworzy fake newsy.

Absolwenci kierunków pedagogicznych nie mają nawet dzisiaj zbyt wielkiego wyboru, zwłaszcza jeśli chcą pracować umysłowo. Dlaczego się więc nie garną do zawodu? Bo nie mają takiej możliwości.

Pracowników zatrudnia dyrektor. To jego suwerenna decyzja. Kogo więc zatrudni? Znajomych którzy chętnie wezmą dodatkowe godziny.

Dyrektorzy raczej nie kumplują się ze studentami, nieprawdaż?

Stąd wysoki wiek nauczycieli, zwłaszcza, że w grę wchodzą np. długi wdzięczności i taki dyrektor, który kiedyś był młodym nauczycielem, odwdzięcza się dawnym, nawet emerytowanym patronom.

Z młodych zatrudnia się chętnie np. dzieci dawnych lub obecnych kolegów z pracy.

Zresztą ze „świeżymi” absolwentami wiąże się zawsze ryzyko. Z jednej strony dyrektor ma w takim pracowniku funkcjonalne narzędzie do różnych zadań i obciąża go czym się da, zanim „młody” się połapie, gdzieś w okolicach mianowania, że jest wykorzystywany. Z drugiej jednak strony, zwłaszcza w dzisiejszych czasach, „młody” może się nadal zbyt młodo czuć, co zwłaszcza w szkole średniej stwarza wiele zagrożeń.