Mit inwestycji i innowacji.

Inwestycje i innowacje, czyli po co marnować pieniądze.

Ależ to irytujące. To brzmi tak mądrze i pozwala z wysokości ekonomicznego autorytetu uprawiać polityczną nawalankę.

Sens wypowiedzi „expertów” ekonomicznych oraz dziennikarzy i polityków opozycji jest taki: „Polska gospodarka ma się dobrze, ale ma się źle, ponieważ wskaźnik inwestycji jest bardzo niski.”

Pytamy: I… CO… Z… TEGO…?

Usłyszawszy to tzw. „eksperci” uśmiechną się z wyższością i zaczną tłumaczyć, że inwestycje są ważne bo nie można stać w miejscu, że inwestycje to innowacje, a najwięksi „experccy” ignoranci stwierdzą, że jest źle bo firmy boją się zaciągać kredyty na inwestycje/innowacje z powodu PiS…, itp., itd.

„Spośród krajów naszego regionu Europy będących członkami Unii Europejskiej Polska miała w latach 2005-2016 najniższą średnią stopę inwestycji, utrzymując jednocześnie drugi (po Słowacji) najwyższy wzrost gospodarczy.”

(https://www.obserwatorfinansowy.pl/tematyka/makroekonomia/inwestycje-i-wzrost-gospodarczy-wcale-nie-taka-prosta-zaleznosc/)

To stwierdza dziennikarz Gazety Wyborczej, a to przecież czytelnicy owego tytułu najczęściej używają argumentu braku inwestycji. Pan Gadomski tłumaczy oczywiście dalej skąd, co i jak. Robi to fachowo, posługując się, co zrozumiałe, językiem tych krytykowanych przez nas „expertów”. Generalnie zgadzamy się z Panem Redaktorem, jednak chcemy sprawę objaśnić mniej teoretycznym, a bardziej praktycznym językiem, ot takim z poziomu małych i średnich przedsiębiorców.

Zwłaszcza kredytowy argument dowodzi słabości teoretyków w starciu z praktykami. Właściciele średnich firm, które odpowiadają za owe zadziwiające „expertów” dobre wskaźniki, po prostu nie mogą ryzykować popadnięcia w zależność finansową. Starają się o stały, często powolny ale w miarę bezpieczny wzrost, a przynajmniej o utrzymanie na powierzchni.

Kredyt to pętla u szyi, która w niesprzyjających warunkach może się zacisnąć.

Z tego samego powodu niechętnie wydają odłożone na kontach środki. Służą one temu, co na poziomie gospodarek państwowych stosują jedynie Niemcy. Zaoszczędzone w czasach prosperity pozwalają przetrwać czas zapaści, bez konieczności dodruku pieniądza.

Dotychczasowe biznesowe życie nauczyło tych ludzi ostrożności i szanowania każdego grosza, w obliczu niepewnej gospodarczo przyszłości. Ta zaś zawsze jest niepewna.

Jeśli więc nie muszą, nie ryzykują.

Ci ludzie w większości nie kochają PiSu. Zabawne, że wielu z rozrzewnieniem wspomina czasy rządów SLD. Wkurza ich obecne rozdawnictwo pieniądza, gdyż w pierwszym rzędzie uderza to w ich biznes, którego konkurencyjność opiera się na niskich kosztach.

Oni nie zarządzają wielkim przedsiębiorstwem z tysiącami pracowników, związkami zawodowymi i udziałem skarbu państwa, któremu nic nie grozi, gdyż zawsze dostanie wsparcie. Państwowe banki już o to zadbają.

Oni nie są notowani na GPW, gdzie często zarabia się już nie produkcją i tworzeniem czegoś służącego ludziom, a zapowiedziami i obietnicami właśnie innowacji i inwestycji, będących często fantasmagoriami, które podbijają kurs i pozwalają sobie wypłacić premię od wartości giełdowej, mającej się nijak do rzeczywistej wartości firmy.

Oni nie zatrudniają magików od operacji finansowych, jak swego czasu, wśród wielu innych, uczynił producent wyrobów mięsnych Duda. Dynamicznemu wzrostowi tej firmy towarzyszył chyba wprost proporcjonalny wzrost chciwości.

Zakłady Mięsne DUDA produkowały wyroby mięsne i spokojnie kontynuowałyby działalność przynosząc stabilny zysk, gdyby komuś nie zachciało się mieć więcej i więcej bez pracy. Spekulacja na instrumentach pochodnych (opcje walutowe) doprowadziła do katastrofy.

To były INNOWACYJNE produkty bankowe.

Skoro nie są notowane na giełdzie i nie zależy im na podbijaniu kursu, to z jakiego powodu właściciele małych i średnich przedsiębiorstw mieliby wydawać ciężko zarobione środki na niepotrzebne w danej chwili inwestycje i wdrażać jakieś wymyślone przez teoretyków innowacje?  Skoro obecny model działalności przynosi zysk, a największy problem, którym była tania siła robocza, udało się odsunąć w czasie dzięki Ukraińcom.

Szanowni „experci” nic się nie bójcie. Gdy przedsiębiorcy zauważą potrzebę zmian, natychmiast się wezmą do roboty.

W zasadzie „experci” którzy tak tęsknią z owymi dwoma „i” powinni teraz podziękować PiSowi za obietnicę radykalnego podniesienia płacy minimalnej.

To jest właśnie ten bodziec, który skłoni przedsiębiorców do inwestycji i innowacji. Po prostu trzeba będzie poszukać sposobu zmniejszenia kosztów czynnika ludzkiego zapewne przez jego redukcję na rzecz unowocześnienia technologii produkcji.

Na razie biorą się za to najwięksi.

„Volkswagen zainwestuje w Wielkopolsce 2 miliardy złotych. Ale oznacza to także zwolnienia. Pracę docelowo straci 750 osób, zostaną zastąpione przez roboty.” (https://www.wprost.pl/motoryzacja/10248287/roboty-zastapia-ludzi-volkswagen-zwolni-750-osob-w-wielkopolsce.html)

Oczywistym jest więc, iż podwójne „i” przełoży się na wzrost bezrobocia. Wcale nie jesteśmy pewni, czy w obecnej sytuacji rynek wchłonąłby nagły dopływ rąk do pracy. Gdyby „experci” teoretycy zerknęli do hal produkcyjnych, zorientowaliby się, że problemy niemieckie już odbijają się na naszym rynku i jak jeszcze rok temu brakowało mocy produkcyjnej, to obecnie zdarza się, że część maszyn czeka na powrót lepszych czasów.

W kryzysie MISIE (mali i średni przedsiębiorcy) i tak nie będą inwestowali, tylko cieli koszty. Dopiero gdy koniunktura powróci, a koszty pracy pozostaną wysokie, podejmą odpowiednie kroki.

Wszystko więc i tak zależy od kondycji zachodnich gospodarek, naszych rynków zbytu.

Obecnie, nawet gdyby chcieli, przedsiębiorcy mieliby problemy z unowocześnieniem np. swoich parków maszynowych.

MISIE raczej nie kupują nowych maszyn, tylko używane, których pozbywają się zachodni przemysłowcy. Jednak dzięki boomowi ostatnich lat, niełatwo jest zdobyć w miarę dobre urządzenia, gdyż przedsiębiorcy z Chin i Indii wysysają każdą ich ilość z Europy.

Cóż… jeśli inwestycje wzrosną, a wraz z nimi bezrobocie, zacznie się, dla odmiany, nawalanka w PiS z powodu tego ostatniego.

Jeśli uderzy kryzys, i jedno i drugie dadzą zgrabne powody do ataku.

Można będzie powiedzieć, że przez brak stymulacji inwestycji (wzrost minimalnej to taka stymulacja ale kto by tam…) doprowadzono do spadku konkurencyjności firm i bezrobocia.

Choć nieprawdziwie, gdyż wszystko zależy od kondycji naszych partnerów handlowych, ładnie to będzie brzmiało.

Nawet jeśli PiS jakimś cudem straci w najbliższych wyborach władzę, ewentualne trudności gospodarcze będzie można tłumaczyć ich czterolatką.

Skąd się wzięły MISIE?

Gdy wraz z końcem PRL upadały zakłady przemysłowe, najbardziej energiczne jednostki wzięły sprawy w swoje ręce i otwierały własne biznesy. Nie piszemy tu oczywiście o różnych patologicznych powiązaniach ludzi starego i nowego, tylko o zwykłych pracownikach, nierzadko fizycznych, państwowych molochów.

Powoli, często kombinując, we wszystkich znaczeniach tego słowa i często w bólach rozwijali działalność, zdobywali maszyny i technologię. W sytuacji masowego bezrobocia akurat o pracownika nie musieli się martwić.

Przez lata nawiązywali kontakty za granicą i drogą selekcji naturalnej utworzyli grupę zwaną MISIE, czyli mali i średni przedsiębiorcy, która to grupa, powtórzmy, jest fundamentem przychodów budżetu państwa.

Innowacje? Inwestycje? Miliardy dolarów inwestuje się w Teslę czy Ubera, które to firmy z każdym kolejnym rokiem przynoszą straty. Misie musiały od początku generować zyski.

To im zawdzięczamy ten „cud gospodarczy”, o którym w zależności od potrzeb mówią różne strony naszej sceny społeczno-politycznej.

Ów cud był możliwy, choć nie wymyślono w Polsce w ostatnim trzydziestoleciu żadnego przełomowego, na skalę globalną, wynalazku.

A chyba to właśnie mają na myśli różni „experci” i publicyści, którzy krytykując posunięcia gospodarcze rządu stwierdzają, iż „Smartfona się w ten sposób nie wymyśli.”

Czy chcemy mieć naszego Apple’a?

200 mld dolarów oszczędności. Firma zdecydowanie nie przynosi strat. Kurs szybuje. Tylko kto zarabia na jej sukcesie? Zwykli ludzie? I owszem, ale w krajach azjatyckich, gdzie odbywa się montaż i produkcja większości podzespołów.

Zarabiają zresztą tylko dlatego, że niewiele ich praca kosztuje.

Więc może podatki?

Nie miejsce tutaj na analizę systemu podatkowego USA. Jego dwuetapowość odróżnia go od naszego rodzimego systemu, ale w końcu filozofia każdego podatku jest zbliżona.

Zabrać komuś, by po odpaleniu sobie działki resztę rozdzielić w sposób umożliwiający utrzymanie władzy.

Najlepszym z punktu widzenia interesu państwa jest podatek dochodowy od osób fizycznych. Korzysta na nim największa liczba obywateli, jeśli ich interes rozpatrujemy z punktu widzenia budżetu państwa. Redystrybucja, inwestycje w infrastrukturę itp.

(Zarówno infrastruktura jak i redystrybucja to w USA drażliwe tematy, ale tam nadal jeszcze wypada brać sprawy we własne ręce. W Europie (-stety albo i nie) liczymy w tym względzie na państwo, kosztem wolności osobistych.)

Truizmem jest stwierdzenie, iż zakłady pracy generuje wokół siebie kolejne miejsca pracy. To zaś oznacza więcej płacących podatki.

Jedynym zagrożeniem jest tu szara strefa, jeśli państwo staje się zbyt zachłanne.

Skoro jednak firma produkuje za granicą, ta forma opodatkowania odpada.

VAT w USA nie funkcjonuje ale są oczywiście inne formy opodatkowania, z podatkiem od zysku kapitałowego, co w aspekcie Applea jest szczególnie istotne. Tu już jednak wkracza inżynieria podatkowa, a że w branży prywatnej płacą lepiej niż w skarbówce…

W tym kontekście…

…brawa dla D.Trumpa, który daje świetny przykład, że gdy niewidzialna ręka rynku okazuje się kończyną należącą do paskudnie bogatych, którym z niepojętych dla nas względów ciągle mało, polityka powinna wkroczyć z buciorami.

„Apple się kaja i wypłaci 38 mld. dol. podatku władzom USA”. I dalej: „Ponadto gigant zapowiedział na rodzimym rynku program inwestycyjny o łącznej wartości 30 mld dolarów, w ramach którego stworzy 20 tys. miejsc pracy.”

To raczyła donieść Gazeta Wyborcza: http://wyborcza.pl/7,156282,22912915,apple-sie-kaja-i-wyplaci-38-mld-dol-podatku-wladzom-roznych.html?disableRedirects=true.

Problem z tymi wszystkimi super innowacyjnymi firmami, nad którymi rozpływają się media całego świata jest taki, że działają one na zasadzie: Produkujemy piękne słowa (czasem nazywane wizjami), a kasujemy twardy pieniądz dla zarządu, a czasem i akcjonariuszy.

Apple odróżnia się od większości „super firm” tym, że działa od kilku dziesięcioleci i niewątpliwie, choć nie ze szlachetnych pobudek, produkując w krajach o taniej sile roboczej, dostarcza pracę tysiącom ludzi.

Jednak nic poza tym co trzeba. Kolejny cytat z przytoczonej już strony GW: „Wolfgang Krach, redaktor naczelny „Süddeutsche Zeitung”, opublikował list do prezesa koncernu Tima Cooka. Pytał w nim, dlaczego stosuje takie praktyki (unikanie podatków) i jednocześnie głosi w wywiadach telewizyjnych slogany o “moralnej odpowiedzialności” Apple’a za “ekonomiczny wkład” w kraje, w których prowadzi działalność.”.

Pokaźny zysk Applea pochodzi z absurdalnie wysokiej marży przypiętej do jabłka umieszczanego na smartfonie. Dowcip z wielką brodą mówi o tym, jak Apple skutecznie sprzedaje technologie wymyślone przez innych.

Pierwszy Iphone nie potrafił wysyłać SMSów…

Sukces Applea nie polegał na przełomowych innowacjach. Polegał na przełomowym marketingu przy sprzedaży znaku nadgryzionego jabłka. Wśród tysięcy celebrytów umieszczających selfie swoich różnych części ciała tak, żeby  było widać jakim smartfonem je sobie robili, są tacy, którzy za faktyczną reklamę nie wzięli ani grosza.

Nadgryziony owoc stał się po prostu wyznacznikiem statusu i obiektem pożądania, co tworzy czasem zabawne łańcuszki.

Rozbawił nas niegdyś wyeksponowany tytuł na Onecie: „Jakiego smartfona używa Natalia Siwiec”. I tak oto na zdjęciu jeden wykreowany produkt prezentował drugi. Oba, dodajmy, sukces zawdzięczają podobnemu schematowi.

Co z tego ma gospodarka USA? Tzn. z produktów Applea, nie z N.Siwiec.

Gdyby produkcja smartfonów z jabłkiem odbywała się w USA, ich sprzedaż po obecnych cenach nadal przynosiłaby zyski inwestorom, choć oczywiście mniejsze. Wyłącznie korzyści odniosłoby jednak społeczeństwo. Firma nie mogłaby tak łatwo unikać podatków, o korzyściach wynikających dla gospodarki i społeczeństwa USA z zatrudniania tamtejszych pracowników nie wspominając.

Niestety w dzisiejszym modelu gospodarczym najważniejszy jest rynek papierów wartościowych, źródło większości patologii i kryzysów.

Oczywiście generalizujemy, ale giełda dawno już przestała być źródłem zdobycia finansowania rozwoju spółek. Stała się źródłem finansowania wygodnego życia zarządu. Opisy patologicznych zachowań na rynkach papierów wartościowych można by mnożyć.

Rzecz jasna posiadacze akcji Applea to szczęściarze.

Kto zarabia na akcjach Applea? Inwestorzy giełdowi. Kim oni są? To głównie banki i fundusze inwestycyjne. Znajdziemy tam też jakąś reprezentację klasy średniej zabezpieczającą sobie emeryturę lokowaniem środków na giełdzie. Dobre akcje są jednak drogie, a tanie wiążą się z ryzykiem. Rozwarstwienie społeczne się powiększa, a siła nabywcza klasy średniej maleje. Nie mając wolnych środków nie sposób inwestować. Tymczasem w USA zabezpieczenie na starość to sprawa kluczowa wobec słabej funkcji opiekuńczej państwa.

Bijące rekordy walory Applea spoczywają więc w portfelach funduszy i banków o praktycznie nieograniczonych możliwościach finansowych oraz u nieustępującym im pod tym względem miliarderów. Ludziom tym absolutnie nie przeszkadza unikanie podatków i nie zajmuje ich myśli los budżetu państwa. Liczy się zysk na akcję.

Po pierwsze innowacja.

Internet. Dzisiaj to żadna innowacja ale przed 2001 r. i tzw. pęknięciem bańki internetowej to było coś.

To nie nasze słowa, że gdyby wówczas na zdechłym kocie przykleić nalepkę Internet i ogłosić jego ipo, poszedłby za 100 mln. $. Co najmniej.

Dzięki Internetowi ówczesne firmy miały przynosić krociowe zyski. I co? Gdzie są te firmy i te zyski?

Nawet Enron, o którym pisaliśmy w innym miejscu skorzystał na tej bańce, choć był to już finish tej jednej wielkiej „innowacji” jaką była firma Laya i Skillinga.

Najświeższy przykład. Theranos. Szefowa. Młoda, sympatyczna kobieta, więc jej medialność nieco odbiega od despotycznego modelu autopromocji np. Elona Muska. Medialność jednak była ogromna. Wizja. Przyszłość. Troska o ogół. Angażują się politycy i celebryci. Przepływają miliardy dolarów. Zachwyty. I co? Wydmuszka. Od początku do końca jedna wielka wydmuszka dzięki której z rąk do rąk przepłynęły miliardy dolarów. Część tych miliardów pięknie by podniosło słupki w tabelce „inwestycje” i nasi „experci” byliby zachwyceni.

Charyzmatyczni szefowie i ich wizje.

Dziwnym trafem wszystkie te naj-nowatorskie i naj-innowacyjne cudne, super i w kosmos nagłaśniane firmy mają charyzmatycznych, bardzo medialnych szefów. Są jakby robione według jednaj matrycy, by jak najlepiej sprzedać „przyszłościowy” produkt.

Filozofia startupów to powtórka mechanizmu bańki internetowej. Oczywiście tam przełomowa technologia była jedna, tymczasem każdy startupowy „wynalazek”  może zostać ogłoszony przełomowym, jeśli tylko znajdzie wyznawców, lub inwestorów czujących zarobek. Pierwsi wsiadłwszy na pokład, pierwsi wysiądą z niego z pieniędzmi kolejnych inwestorów.

Cały mechanizm polega bowiem na tym, by przebić się ze swoją wizją, a następnie drogo ją sprzedać.

To całkiem często się udaje. Google czy Facebook, chcące uniknąć losów dawnych potentatów branży usług internetowych skupują za ciężkie pieniądze, a mowa tu o setkach milionów dol., a czasem i miliardach, rokujące ich zdaniem projekty.

Ile jednak z tych różnych startupów przełożyło się na praktyczne wynalazki w sposób konkretny polepszający nasze życie?

To najczęściej produkty usługowe bądź zabawowe, często wykorzystujące te same mechanizmy psychologiczne co Facebook.

Gdyby nagle spełniła się któraś z tak często filmowanych globalnych katastrof typu atak zombie, upadek meteorytu itp., to większość tych startupowych wynalazków odeszłaby w niebyt wraz z końcem funkcjonowania smartfonów. Wówczas okazałoby się, które zawody i wynalazki mają prawdziwą wartość dla ludzkości.

Cóż. Nie najesz się tymi medialnymi hiciorami, zwykły użytkowniku, choć niewątpliwie dzięki tobie twórcy niejednego szampana sobie otworzą.

O firmach które faktycznie decydują o stanie gospodarki, które coś wytwarzają, coś namacalnego, zatrudniają ludzi i płacą solidne podatki niespecjalnie się informuje. Za to stawia się za wzór medialne firmy, który ciągle ogłaszają przełomowe, innowacyjne wynalazki, a raczej wizje, które jednak w żaden sposób nie przekładają się na konkretne korzyści, za to pozwalają windować ceny akcji i pozyskiwać nowych inwestorów z giełdy i spoza niej. Firmy takie jak Tesla są napędzane pustym pieniądzem, pozyskiwanym w zamian za obietnice. Jak na innych tak i na tych niektórzy zarobią, potem inni stracą by kolejni zarobili, co teoretycznie może trwać w nieskończoność, choć najpewniej skończy się w bliższej lub dalszej perspektywie upadkiem i ostateczną stratą końcowych posiadaczy papierów wartościowych.

Salut for the Mr. Gadomski.

Cytujemy Pana Witolda: „W latach 2009-2015 […]. Stany Zjednoczone z relatywnie niską stopą inwestycji miały wyższe tempo wzrostu niż Japonia, strefa euro i Niemcy.”

I dalej:

„W latach 2005-2016 najniższą stopę inwestycji w Unii Europejskiej miała gospodarka brytyjska, której średnie tempo wzrostu było w tym okresie szybsze niż w całej Unii Europejskiej. Kapitał w Wielkiej Brytanii był inwestowany bardziej efektywnie niż przeciętnie w Unii Europejskiej.”

Itp., itd. Pan Gadomski przykładów podaje multum.

Kluczowe wnioski są dwa i dedykujemy je Paniom Karolinie Lewickiej i Dominice Wielowieyskiej, które w ostatnich dniach, w wywiadach z przedstawicielami PiS, raczyły użyć argumentu braku inwestycji. Jak nam się wydaje bez większego zrozumienia o co chodzi.

Wnioski:

1. Inwestycja musi być efektywna,

2. Sztuczne pobudzanie inwestycji może zaszkodzić gospodarce.

Czy my przypadkiem sobie nie zaprzeczamy?

Zaraz. Zaraz. Chwalony przez nas Red. Gadomski pisze o efektywności inwestycji w USA, a my krytykujemy najgorętsze gwiazdy biznesu zza oceanu.

Sprawa nie jest bowiem zero-jedynkowa, ale przede wszystkim znaczenie ma odmienność niby tej samej gospodarki wolnorynkowej w świecie zachodnim.

Europa nie ma szans na stworzenie swojego Facebooka czy Google’a, a nawet gdyby takie szanse się pojawiły, giganci zza oceanu natychmiast by je wykupili.

Owe molochy nowoczesnych technologii napędzają głównie nowojorską giełdę, ale obok nich nadal funkcjonują inne, praktyczne działy gospodarki, jak rolnictwo, hodowla, a i nie cała produkcja przemysłowa wyemigrowała do krajów taniej siły roboczej.

Przede wszystkim jednak dominującą rolę odgrywa dolar. Owa światowa waluta pozwala na globalnym rynku władzom USA robić rzeczy na które inne kraje nie mogłyby sobie bezkarnie pozwolić (w dłuższym okresie). Z tego względu automatyczne porównywanie gospodarek europejskich do Stanów Zjednoczonych jest nieporozumieniem.

A przecież pozostaje jeszcze odmienny system prawny i słabsza niż na Starym Kontynencie możliwość ingerencji władz centralnych w sprawy wewnętrzne kraju, w tym gospodarcze.

Musimy grać tym co mamy, a mamy nasze MISIE. Właściciele MISIÓW zaś mają jedno żądanie wobec władz. Niech rządzący nam nie utrudniają działalności. Z całą resztą my sobie sami poradzimy.

The Winter… ups., tzn. KRYZYS IS COMMING.

Czy za pukającą do niemieckich drzwi recesję nie odpowiadają Chiny?

Produkty made in Germany są (były?) wyznacznikiem jakości i prestiżu w chińskim społeczeństwie, a export do Państwa Środka odpowiadał za ostatnie, tłuste lata niemieckiej gospodarki.

W ciągu tych lat Chiny przywłaszczały sobie wszelkie możliwe technologie i nie dość że nauczyły się je świetnie kopiować, to nierzadko wprowadzały własne ulepszenia. Dzisiaj ich produkty nie ustępują w niczym zachodnim odpowiednikom, nie wyłączając motoryzacji.

BMW czy Mercedes nadal są oczywiście wyznacznikiem statusu, ale dla przeciętnego chińskiego Kowalskiego istnieje już wiele alternatyw by wejść w posiadanie nowego auta.

Może więc to „patriotyczna” konsumpcja wewnętrzna w Chinach odpowiada za problemy niemieckiej gospodarki?

Nie wróży to dobrze i naszej gospodarce.

Chiny zbawcą wolnego rynku. Uff, nie wyszło.

Skoro jesteśmy przy Chinach.

Niewiele brakowało, by państwo to okrzyknięto zbawcą gospodarki wolnorynkowej. Na szczęście dla nas (chyba jednak nie), a nieszczęście dla obywateli Państwa Środka (a raczej ich grupki w Hongkongu), władze Chin nie przejmują się tym, czy są chwalone za granicą, tylko nadal umacniają swoją pozycję.

Warunkiem dalszej ekspansji globalnej jest bowiem kontrola sytuacji wewnętrznej.

Po objęciu urzędu przez D.Trumpa i ogłoszeniu przez niego polityki odbudowy amerykańskiej gospodarki, świat zatrząsł się z oburzenia.

W wypowiedziach różnych „expertów” i publicystów pojawiły się wątki przychylne wobec prorynkowej retoryki ChRL. Kraje Europy Zachodniej zaczęły zacieśniać współpracę z Chinami, czyniąc to wręcz ostentacyjnie otwarcie w kontrze do polityki USA. Na całe szczęście (w zasadzie nieszczęście) w tym samym czasie pojawiły się doniesienia o praktycznym już wprowadzaniu przez władze Państwa Środka powszechnej cyfrowej inwigilacji i ograniczaniu dostępu do usług w zależności od „rankingu obywatelskiego”. Ostatnie wydarzenia w Hongkongu definitywnie przekreślają próby stawiania Chin za wzór swobód i wolności w jakimkolwiek ujęciu.

Może więc ten Trump nie jest taki do końca zły?