Oj Panie Stomma, co też Pan wypisuje.

Czytamy dosyć regularnie felietony Pana Ludwika Stommy i nie uważaliśmy dotąd tego czasu za stracony. I nagle, w 20 numerze Polityki z 2019 r. natrafiamy na przedziwny text.

Przykro się to czyta, gdyż ewidentnie ideologiczna intencja autora przykrywa w nim rzeczywistość, a praktykowana przez niego interpretacja faktów jest cokolwiek swobodna.

Wszystko. Absolutnie wszystko w tym felietonie dobrane jest pod tezę. Jest nam z tego powodu smutno. Bardzo.

Co więc Pan Stomma pisze?

Zacznijmy od tego, co autor ma na myśli pisząc „europejskość”. Odwołując się do tego terminu Pan Ludwik robi unik względem terminu „Cywilizacja Zachodnia”, czy też „Cywilizacja Łacińska”, co pomaga w utrzymaniu kierunku wywodu. Z owej „europejskości” wyklucza bowiem Pan Stomma kraje Ameryki Południowej, które przecież zalicza się do naszego kręgu cywilizacyjnego.

Czy nazwiemy to Cywilizacją zachodnią, czy „europejskością”, zgadzamy się, iż elementem łączącym są „wartości”.

„Przecenia” czyli co, a raczej o ile? 90%?  50%? 10%?

Procenty mogą być kwestią sporu. Dlaczego nie? Jednak idąc dalej wywodem Pana Stommy te procenty topnieją… i topnieją… i pod koniec felietonu już nie wiemy czy nie „zjechały” na minus.

Zawsze warto, choćby dla intelektualnej gimnastyki, próbować podważać różne „dogmaty”, ale co „mówi” consensus w świecie nauki na ten temat.

Bez problemu znajdziecie Państwo texty naukowe i popularnonaukowe (ŚWIECKIE!!!) ukazujące przełom, jakim było chrześcijaństwo i koncepcje które ze sobą niosło, z podmiotowością człowieka na czele.

Pan Stomma uchodzi w pewnych środowiskach za autorytet (my np. uważaliśmy go za takowy odnośnie dziejów Francji) więc ustosunkujemy się do jego, dość swobodnie traktujących stanowisko nauki, „argumentów”.

Nie jest to artykuł naukowy, więc podobnie jak Pan Stomma, nie będziemy perfekcyjnie precyzyjni odnośnie niektórych terminów.

Cywilizacja europejska wyrosła na gruncie stworzonym przez cywilizację klasyczną, „przeoraną” przez chrześcijaństwo które, choć to może się wydać szokujące dla niektórych, dorobek Grecji i Rzymu wzbogaciło o coś, co w przyszłości określono jako prawa człowieka (mniej więcej).

Wielka Wędrówka Ludów i jej konsekwencje obróciły Cywilizację Śródziemnomorską w gruzy. We wczesnym średniowieczu chrześcijaństwo wzniosło na nich konstrukcję, na której wspiera się współczesny „Zachód”, czyli owa „europejskość”.

Ma oczywiście Pan Stomma rację, iż bardzo szybko zaczęły się w świecie chrześcijańskim spory o to, co autor (Chrystus) „miał na myśli”, np. odnośnie malowania obrazków (ikonoklazm).

Często były to bardzo krwawe spory, zwłaszcza w Bizancjum.

Nie da się też ukryć, że instytucjonalny Kościół odszedł od ideałów z czasów gdy na dniach oczekiwano na „come back” Chrystusa.

Czego to wszystko dowodzi? Docierania stanowisk, skoro Mesjasz się spóźniał z powtórnym przyjściem. W ten właśnie sposób kształtowała się owa „europejskość”. Ujednolicała ale i dzieliła, scalała na jednej płaszczyźnie by na innej różnicować.

Silniejszy trend zwyciężał, słabszy zanikał, nierzadko w dość brutalnych okolicznościach. Z czasem, po wiekach średnich pojawiła się przestrzeń dla ideologicznych kompromisów. Wszystko w obrębie chrześcijaństwa.

Truizm, ale zmiana to część życia i wszystko wynika z czegoś, co było wcześniej. Stąd też kolejne epoki to konsekwencja, ewolucja i nie byłoby ich bez fundamentu z którego wyrosły.

Jeśli się czegoś czepiać, to kwestii, ile z tych fundamentów zostało i czy przypadkiem całkiem już nie zanikły. Innymi słowy: nawet jeśli zmiana była przełomowa, to czy „elementy” które ona wniosła nadal odgrywają znaczącą rolę. Czy sedno owej przemiany stanowi i dzisiaj wspólną platformę?

Pan Stomma „europejskość” utożsamia z oświeceniem.

Czym jest jednak oświeceniowa koncepcja praw człowieka, jak nie świecką emanacją tego, iż w oczach Boga wszyscy jesteśmy równi. (Każdy z osobna. Nacisk na indywidualność w odróżnieniu od innych cywilizacji).

Oczywiście kłóci się z dzisiejszymi standardami wizja chrześcijańskiej miłości bliźniego, która nakazywała tak długo „kochać” niewiernego czy heretyka, aż on nas „pokocha” i przyjmie „jedynie słuszną wiarę”. Często trzeba było mu pomóc w podjęciu decyzji „żelazem”, ale takie to były czasy i taka duchowość.

Dzisiaj żelazem próbuje się nawracać na pewien ustrój, choć na objętym „akcją misyjną” terenie, czasem przez dziesięciolecia, giną później ludzie w następstwie wywołanej tam przez „przyjaciół” z zagranicy wojny domowej.

Wracając do Pana Stommy.

Idee oświecenia powstawały w opozycji do instytucjonalnego Kościoła. Stąd wniosek, iż Pan Stomma „europejskość” rozumie jako laickie społeczeństwo respektujące ideały oświeceniowe.

To rodzi dysonans, gdyż Pan Redaktor wyklucza w ten sposób z „europejskości” USA, a przecież wyraźnie ten kraj do owej gromadki zaliczył.

Wiele rzeczy można by powiedzieć o społeczeństwie Stanów Zjednoczonych, ale na pewno nie to, iż jest laickie. Odwołania do Boga w instytucjach państwowych jest powszechne, o nadruku na środkach płatniczych nie wspominając.

Na radykalizmie chrześcijańskim, którego Tadeusz Rydzyk nie jest nawet wersją light, wielu polityków od lat opiera swoją karierę.

Oczywiście nie twierdzimy tu, że większość społeczeństwa „amerykańskiego” kieruje się nauką swoich wspólnot wyznaniowych. Niemniej jest to licząca się społecznie i politycznie jego część.

To jeszcze jedna zasługa D.Trumpa, że kiedyś się o „tych rzeczach” nie mówiło.

Nagle się okazało, a przecież zawsze tak było, że wielu wpływowych polityków i biznesmenów w USA to radykalni protestanci, literalnie traktujący słowa Starego Testamentu.

W Polsce protestantyzm ma dobry PR w środowiskach „postępowych”, więc w odniesieniu do radykałów w USA możecie państwo usłyszeć termin „chrześcijanie”, co narzuca automatyczne skojarzenie z katolicyzmem.

Wystarczy jednak przytoczyć fakt, że w całej historii tego państwa, tylko jeden prezydent był katolikiem. Pisaliśmy o nim ostatnio.

Całkiem zresztą możliwe, że katolicyzm będzie się w Ameryce Północnej umacniał.

Stale zwiększa się liczba Latynosów, nie tyle w skutek imigracji, co wielodzietności. Jeśli sekularyzacja w tym środowisku nie będzie postępować dynamicznie, nie pozostanie to bez wpływu na strukturę religijną USA.

Pan Stomma wskazuje na enklawy islamu i Turcję, jakoby podważając w ten sposób chrześcijański wymiar „europejskości”.

Absurdalne jest omawianie wartości niematerialnych w kontekście precyzyjnie określonych granic geograficznych. (Przy okazji. Gdyby nie Skanderberg toby chrześcijaństwo nie uchowało się nie tylko w Albanii, ale prawdopodobnie i w Rzymie. No… przy tolerancji Imperium Osmanów może papież by przetrwał gdyby sumiennie płacił podatki…)

Enklawy to wyjątek od przeważającego otoczenia, wyjątek od reguły. Poza tym istnieją one właśnie z racji na bliskość Turcji. „Wyspy kulturowe” w dzisiejszych Niemczech i Szwecji to odrębne zagadnienie.

Turcja to po prostu inny krąg kulturowy i chyba wszyscy zgadzają się, że cywilizację islamu (niezależnie od wewnętrznych podziałów) od cywilizacji świata zachodniego (chrześcijańskiej), odróżnia przede wszystkim religia i wynikające z niej odmienne funkcjonowanie społeczeństw. Ot kolejny truizm.

Różnice sięgają już samej genezy. Islam wkrótce po powstaniu stał się integralną częścią państwa, chrześcijaństwo narodziło się i przez ponad dwa wieki funkcjonowało wobec państwa w opozycji.

Cezaropapizm skończył się wraz z Bizancjum, a na średniowiecznym Zachodzie nigdy władza „duchowa” nie scaliła się, mimo prób, w stu procentach z władzą świecką, pomimo iż stanowiła jej umocowanie.

Fanatyzm i łączenie (na miarę nowych czasów) władzy świeckiej i duchowej rozkwitły dopiero po „wiekach ciemnych”.

Przejmowanie przez władzę świecką majątku Kościoła w okresie Reformacji to był „skok na kasę” ale już Cromwell czy KOP Robespierra to czysty ideologiczny fanatyzm.

Średniowieczni władcy nie posiadali tak potężnej władzy jak Lord protektor, Bonaparte czy Hitler, gdyż chrześcijańskie fundamenty ustroju w średniowieczu dawały prawo do wypowiedzenia posłuszeństwu władcy, bowiem istniało „coś” ponad nim.

„…fanatycznymi wręcz chrześcijanami.” To Pan Stomma „poleciał”. Konkwistadorów do podbojów pchała żądza złota. Oczywiście Hiszpanie i Portugalczycy byli chrześcijanami bo nikim innym być nie mogli!!!. Jakie to miało jednak znaczenie dla ich czynów? Jeśli już to wyłącznie propagandowe. Oczywiście towarzyszyli im, lub szli w krok za nimi misjonarze, którzy, „byli na pewno” fanatycznymi chrześcijanami. Obdarzanie takim mianem świeckich członków wypraw to bardzo duże nadużycie wykazujące na brak znajomości tematu (a raczej na ideologiczne zacietrzewienie).

Pozbawia Pana Stomma prawa do „europejskości” państwa Ameryki Łacińskiej.

Nie tłumaczy dlaczego, ale z textu wynika, iż nie uznaje się tam ideałów oświeceniowych.

Czy przypadkiem demokracji, wolności słowa i pluralizmu, czyli ucieleśnienia oświeceniowych „standardów”, nie zwalczała skutecznie na południowym kontynencie główna demokratyczna siła świata, uznając te tereny za swoją strefę wpływu?

Jeśliby ustrój demokratyczny i wolne wybory uznać za wyznacznik „europejskości” to wykluczyć by z niej trzeba Europę Środkowo-Wschodnią przed 1989 r.

Przecież to bez sensu!

W Japonii czy Korei Pd. instytucja wolnych wyborów ma się dobrze, ale z pewnością kraje te stanowią odrębny krąg cywilizacyjny, pomimo silnego „zamerykanizowania” w epoce globalizacji.

Różnice wynikają z filozofii, systemu wierzeń, kształtowanych na przestrzeni dziejów wartości, koncepcji człowieka. Wszystkiego tego, co stanowi o odrębności cywilizacji. Pan Stomma w takie drobiazgi nie wnika.

Czy społeczeństwa Ameryki łacińskiej na pewno nie „czują” tej „europejskości”?

Jak wynika z textu Pana Ludwika, zmaterializowała się ona w okresie Rewolucji Francuskiej. Koncepcja demokratycznego państwa prawa opartego na reprezentacji narodu. Różne polityczne i społeczne nurty, itp., itd.

W XIX i XX w. na południowym kontynencie amerykańskim rozwijają się one podobnie jak w Europie. Od lewa do prawa, z różnymi „pomiędzy”.

W międzywojniu, tak jak w Europie miały miejsce autorytarne zamachy stanu.

Po wojnie kontynuowano tą „tradycję”, przy wsparciu demokratycznych Stanów Zjednoczonych,  obalających demokratycznie wybrane lewicowe rządy.

To coś jak ingerencja ZSRR na Węgrzech i Czechosłowacji, a o mały włos i w PRL.

Po zakończeniu zimnej wojny, z mniejszym bądź większym poślizgiem demokracja wygrała w państwach Ameryki Łacińskiej.

W kontekście „wartości” kluczowy jest tu fakt, iż demokracja wygrała tam oddolnie.

Można by bowiem wskazać, iż w XX w. np. na kontynencie afrykańskim upadały demokracje jak domino. Różnica polega na tym, iż ustrój ten wprowadzały, wraz ze swoją ewakuacją, państwa kolonialne, wcześniej praktykujące w koloniach zamordyzm. Nie mając umocowania w kulturze i tradycji, demokracja nie miała szans.

W Ameryce łacińskiej junty wojskowe i dyktatorzy przejmowali władzę w opozycji do społeczeństwa.

Dzisiaj demokratycznie wyrażoną wolę narodu nazywają niektórzy populizmem, gdy wybór nie przystaje do ich wyobrażeń, a przecież to suwerenna decyzja społeczeństwa.

Czy populizm to nie najczystsza (poza bezpośrednią) forma demokracji? Ze słów przerażonych komentatorów wynika bowiem, iż populizm polega na spełnianiu obietnic wyborczych.

Bolsonaro, którego wymienia się jednym tchem obok J.Kaczyńskiego został wybrany w demokratycznych wyborach. Oświecenie triumfuje! Tymczasem jednego i drugiego krytykują środowiska „liberalne”.

Czy to świadczy o tym, iż Polska nie należy już do Cywilizacji Zachodniej, czy też potwierdza to fakt, że Brazylia do niej należy?

Zakończmy rozważania na temat sfery politycznej podkreśleniem, iż różnice „polityczne” pomiędzy Europą i Ameryką łacińską wynikają z faktu, iż „u nas” krynicą wartości demokratycznych było USA, a tam ZSRR (w uproszczeniu oczywiście). Mechanizmy są te same.

Kultura i obyczajowość to inna „bajka”.

Nie popełnimy chyba nadużycia twierdząc, iż Pan Stomma wspiera środowisko LGBT+. Sądzimy też, iż akceptacja względem owego środowiska stanowi dla niego jeden z wyznaczników owej „europejskości”.

W takim razie powinien on prawo do owej „europejskości” przyznać Argentynie, Urugwajowi i kilku innym państwom Ameryki łacińskiej, w których legalne są małżeństwa jednopłciowe.

Konsekwentnie musiałby tej „europejskości” odmówić znacznej części Europy z Polską na czele.

Opierając się na kryteriach przedstawionych przez Pana Stommę, nijak się Ameryki Południowej z naszego kręgu cywilizacyjnego wykluczyć nie da.

Można spróbować to zrobić, gdzie indziej znajdując oparcie.

Paradoksalnie, chcąc przeprowadzić taki manewr, należy się odwołać do czynnika religijnego, do chrześcijaństwa, który to czynnik Pan Ludwik na wstępie wyklucza.

Od „europejskości” USA, Kanady, Związku Australijskiego i Nowej Zelandii państwa Ameryki łacińskiej odróżnia kultura, sfera duchowa uformowana pod wpływem chrześcijaństwa, a dokładniej katolicyzmu, który wchłonął elementy obyczajowości i duchowości rdzennych mieszkańców.

Ameryka Północna, wraz z Australią i okolicami z oczywistych powodów w niewielkim stopniu doświadczyły „ducha” średniowiecza. Tamtejsi zdobywcy reprezentowali nowożytną, poreformacyjną Europę (kolonizatorzy, nie odkrywcy), w odróżnieniu od kolonizujących południowy kontynent arcykatolickich Hiszpanii i Portugalii.

Przybywając z Ameryki Północnej do jej południowego sąsiada, od razu odczujemy kulturową odrębność. (No…chyba że z latynoskiej dzielnicy przybywamy).

Sięgając głębiej w lokalną „duchowość” przekonamy się, jak różne od „europejskiego” jest tam podejście do tej sfery życia.

Pod tym względem USA, Kanada czy Australia to rzeczywiście inne światy.

Nie chodzi tu o teologię wyzwolenia. To sfera czysto polityczna i raczej zbliża do „oświecenia” niż od niego oddala. To stosunkowo nowy i bardzo polityczny wynalazek, tymczasem genezy odrębności kulturowej trzeba szukać w czasach kolonialnych.

Na terenach, którym Pan Ludwik przyznaje miano „europejskości” z Europejczykami przybył gotowy wzorzec i po prostu wg tego wzorca kształtowano rzeczywistość na zdobywanych ziemiach. Obecne na podbijanych terenach tradycje niszczono, spychano, aż do zamknięcia w enklawach, które starano się następnie „cywilizować” na swoją modłę.

Nawet dzisiaj, pomimo oficjalnych przeprosin, rządzący poprzestają na symbolicznych gestach.

Europeizowano na siłę lokalne społeczności. Rozrywano więzi społeczne, np. odbierając dzieci w celu ich „cywilizacji”.

W imię postępu, misji „oświecania”.

Ostatnie lata przyniosły „poprawę” dla rdzennej ludności „cywilizowanych” kontynentów. Podejmowane są tam próby odrodzenia kultury i obyczajów przodków. Dokonuje się to często po omacku, gdyż zabiegi „cywilizatorów” skutecznie wyparły dawne języki i obrzędowość, do odtworzenia których brak jest materialnych źródeł.

W krajach Ameryki Łacińskiej taka „kulturalna destrukcja”, ze względu na warunki naturalne, nie mogła się powieść. Zniszczono wielkie cywilizacje, ale rdzenna ludność i jej tradycje przetrwały. Z biegiem czasu kultura najeźdźców w mniejszym bądź większym stopniu stapiała się z lokalną kulturą (piszemy o całym kontynencie więc bardzo generalizujemy).

By zrozumieć specyfikę chrześcijaństwa w Ameryce Łacińskiej, trzeba zaakceptować fakt, iż padło tam ono na bardzo podatny grunt, na niektórych terenach bardzo łatwo scalając się z miejscowymi wierzeniami.

Integralna częścią obrzędów tamtejszych cywilizacji była śmierć, ludzkie ofiary i szczególna rola cierpienia i krwi.(1) Wszystko to, co uosabia w sobie śmierć Chrystusa na krzyżu.

Dokonał się tożsamy proces z tym, który miał miejsce np. na ziemiach Słowian po przyjęciu chrześcijaństwa, gdzie święta pochodzące z nowej religii nałożyły się na pogańskie, z biegiem czasu wymazując z pamięci przedchrześcijański element.

Przez wieki obrzędowość na terenie Europy ujednolicała się. Od centrów kultury nie oddzielał Słowian ocean. Proces dokonywał się na jednym kontynencie, gdzie po wczesnośredniowiecznej „demolce” odbudowywały się szlaki komunikacyjne, handlowe i następowało ujednolicenie kultury, emanującej z głównych ośrodków, Bizancjum i Rzymu (proszę pamiętać, że upraszczamy).

W Ameryce Północnej przekonani o swojej wyższości kolonizatorzy, przesiąknięci zapałem religijnym, podporządkowali sobie kontynent, spychając rdzenne ludy wraz z ich wierzeniami do rezerwatów.

To nie była akcja misyjna, lecz ekonomiczna i rdzenne ludy interesowały zdobywców o tyle, o ile można je było do czegoś wykorzystać. A że Indianie niespecjalnie się do pracy nadawali, na żadnym z kontynentów, ich los w Ameryce Północnej był przesądzony, skoro nie dysponowali bezkresem np. amazońskiej dżungli.

Identyczny proces miał miejsca w przypadku Aborygenów w Australii.

Dusze tubylców średnio zajmowały uwagę protestanckich kaznodziei. Postępowano w myśl zasady: „Podporządkujcie się albo gińcie”.

W Ameryce łacińskiej ten proces przebiegł odmiennie.

Pomimo upadku wielkich cywilizacji, ludność miejscowa nie uległa takiej anihilacji jak miało to miejsce na północnym kontynencie.

Państwami-kolonizatorami były monarchie katolickie.

Misjonarze działali wśród rdzennych plemion, co prowadziło do mieszania się nowej wiary z dotychczasowymi tradycjami.

Z biegiem czasu element niechrześcijański wzmocnił napływ niewolników z Afryki, w rezultacie czego duchowość Ameryki Południowej to przemieszanie wierzeń i tradycji trzech obcych sobie u źródła kultur.

W dodatku, w odróżnieniu od terenów, którym Pan Stomma przyznaje miano „europejskich”, w Ameryce Południowej o wiele chętniej zawierano mieszane związki. Tego czynnika nie sposób przecenić.

Pisząc o Konstytucji 3 Maja „…nie zapominając o jej licznych zaniechaniach i słabościach,…”, Pan Stomma uniemożliwia nam ewentualne czepialstwo, więc się czepiać nie będziemy.

Misję „edukacyjną” Napoleona jednak skomentujemy.

Ten mizogin, szowinista, egoista i zbrodniarz, choć niewątpliwie wielki człowiek, niósł „myśl o […] wolnej od tyranów Europie” na zasadzie: „Jesteście wolni i w ogóle ale dawajcie mi dzieła sztuki i płaćcie horrendalne kontrybucje, a poza tym waszym władcą zostanie mój brat albo któryś z marszałków”.

Na zakończenie.

Polsce, a już na pewno Polsce rządzonej przez partię J.Kaczyńskiego Pan Stomma, jak sądzimy, odmawia miana „europejskości”, podobnie jak Węgrom V.Orbana, czy innym państwom Europy Środkowo-Wschodniej sceptycznym wobec przyjmowaniu imigrantów.

USA to D.Trump więc też odpada. Wielka Brytania to brexit, też beee.

W Hiszpanii policja w służbie demokratycznie wybranej władzy bije protestujących Katalończyków, podobnie jak od miesięcy ma to miejsce na weekendowych ulicach Francji względem „żółtych kamizelek”.

Wychodzi na to, że jedynym obecnie krajem o pożądanej przez Pana Ludwika „europejskości” są Niemcy. Kraj który „ofiarował” światu nazizm i Holokaust…

ps.

W pierwszej wersji artykuł miał zacząć się od słów „Lepiej by było, gdyby Pan Stomma poprzestał na opisywaniu dziejów Francji. ”

Wpadł nam wówczas w ręce felieton z którejś z kolejnych „Polityk” z tekstem Pana Ludwika odnośnie właśnie historii Francji, i wzburzeni jego fragmentem chcieliśmy radykalnie zmienić „wstęp”.

Musiała jednak powstać jego trzecia wersja, gdyż wstrętna Tyche gdzieś nam wspomniany numer tygodnika schowała, więc niech już sobie Pan Stomma pisze o tej Francji.

Przypisy:

(1) Badania archeologiczne nie pozostawiają tu żadnych wątpliwości. W przypadkach niektórych znalezisk nie chodziło nawet o sam akt śmierci, ale o cierpienie ofiarowanego bóstwom człowieka (np. ofiarom rozrywano w kończynach stawy i pozostawiano na powolną śmierć), co tym bardziej stanowiło punkt zbieżny z ukrzyżowaniem.

Jedna myśl nt. „Oj Panie Stomma, co też Pan wypisuje.

  1. śp.

    L.Stomma już po drugiej stronie. Wszyscy prędzej czy później tam trafimy, a żremy się między sobą o byle głupotę.

Komentarze są wyłączone.